Metafizyka, a ściślej pytanie o istnienie Boga i jednocześnie sensu życia, to temat przewijający się często przez twórczość Wheelera. I co więcej, zdaje się ewoluować. Jeszcze w lutym, w "Oh Heavenly Father, Revel In Me" śpiewał: Chcę, by śmierć była objawieniem, nie tylko chemią zalewającą mój mózg. Chcę spotkać Boga (...) dowiedzieć się, czy cierpienie ma sens, jaka jest istota tego smutnego spektaklu. Wołanie, które być może każdy z nas chciał kiedyś wykrzyczeć. To oczywiście największa metafizyczna zagadka człowieka, jednak wydaje się, że Wheeler w przeciągu dziewięciu miesięcy, jakie dzieliły wydanie pierwszej i drugiej płyty, w jakiś sposób odnalazł odpowiedź. W "Heaven, Amended" z drugiego krążka twierdzi, że to nie było tak, jak myślałem, że będzie, nie było lewitujących zamków i złotego bruku na ulicach (...) Było dzikie, było straszne i chciało mnie pożreć. Tak, jakby śmierć była w istocie objawieniem ale takim, które wyjawia, że żadnego objawienia nie będzie.
To jednak dopiero sam początek płyty. Michael Stipe w "Hope" z repertuaru R.E.M. śpiewał: Więc kwestionujesz naukę, kwestionujesz religię, rozglądasz się jak głupiec. Podobne dylematy ma Wheeler. W uzupełniającym tytuł płyty "I Want to Go, I Want to Go" artysta wyraża ten problem słowami: Kręcę się w koło, gonię własny ogon (...), chcę udać się w kosmos, chcę udać się do nieba. Niby oba w górze, nad nami, a jednak jak całkiem odległe ludzkie postawy reprezentują. Patrząc na jego teksty, myślę, że Amerykanin wolałby udać się do nieba, ale ma świadomość, że to pewnie będzie zimna kosmiczna pustka. Religia kontra nauka w poszukiwaniu ludzkiego sensu - nie ma wygranych.
Płyta utrzymana jest w klimatach lo-fi, co mi osobiście często przeszkadza. Tym razem jest inaczej, głównie dlatego, że wszędzie pełno jest noise'u, który dość skutecznie zagłusza niedoróbki techniczne i zatapia wszystko w hałaśliwym tle. Z drugiej strony podziwiać należy muzyczną różnorodność projektu Wheelera. Melodie, sposób konstruowania utworów, efekty - wszystko to reprezentowane jest w różnych ujęciach. I tak słyszymy niemal popową piosenkę "3/American Spirits", szalejąca tła nagle transformujące się w akustyczne solo w "Heaven, Amended" czy kapryśnie zmieniający się klimat pomiędzy "Westport to Whidbey" a szaleńczo rockowym interludium. Dodatkowo na płycie co chwilę pojawiają się odgłosy, które, w przeciwieństwie do Wheelera, w kosmosie były, za co ten dziękuje na swojej stronie ludziom z NASA. To wszystko sprawia, że płyta jest super psychodeliczna, niczym lo-fi'owo-noise'owa wersja "Oczy Mlody" od Flaming Lips (kojarzy mi się zwłaszcza z "We A Famly", także o orbitalnych podróżach przecież). Prawdopodobnie artyście taka labelka by nie przeszkadzała, zwłaszcza patrząc na tytuły utworów, w których nie brakuje udziwniajacych nawiasów, krzyżyków czy slashów.
Psychodeliczny, ale też dość intymny, jednoosobowy projekt Gabriela Wheelera to kosmiczna wędrówka. Także dosłownie, jednak przede wszystkim chodzi o kosmiczną skalę ludzkiego dociekania, co znajduje się "poza", jaka jest natura boga i jaki jest w ogóle sens. Intymność głosu muzyka i mniej idealna realizacja dźwięku dodaje tylko szczerości tym wędrówkom.
DK Records/2017