Działalność samozwańczego "boysbandu" z Teksasu została zawiązana na internetowym forum poświęconym twórczości Kanye Westa - w tym zdaniu wszystko wygląda źle, jednak rezultat zawstydził stereotypy i przypomniał, że hip-hop to nie tylko maszynka do robienia pieniędzy, że nawet z mainstreamowym brzmieniem może być formą artystycznej ekspresji, ale o tym będzie dalej. Na notorycznie powracające pytanie, dlaczego Brockhampton sami siebie nazywają boysbandem za każdym razem pada prosta odpowiedź: Bo jesteśmy chłopakami i mamy zespół. Nie trudno odgadnąć, że tak naprawdę stoi za tym subtelna prowokacja, bo przecież skojarzenia muszą być jednolite, a Backstreet Boys i podobne im twory bronią się przed powszechną pogardą wyłącznie sentymentem osób dorastających w latach 90. Istnieje natomiast pozamuzyczna cecha pozwalająca na porównanie.
Boysbandy zawsze kreowano na zasadzie dywersyfikacji charakterów i zainteresowań. Kreowano, bo na ogół były sztucznym produktem powołanym przez wytwórnie wyłącznie w celach zarobkowych. Brockhampton to grupa równie zróżnicowana, lecz założona nie na zamówienie, a z głębokiego przekonania o wartościowości drużynowej pracy, w której ego trzymane jest na wodzy. Panowie byli przygotowani na poświęcenia do tego stopnia, że podjęli wspólną decyzję o porzuceniu rodzimych stron i przeprowadzce do domu/squatu w Los Angeles, gdzie powtarzając słowo "synergia" jak "amen" w pacierzu, przystąpili do podboju świata. Tryptyk "Saturation" dorównał deklarowanym ambicjom, wszystkie trzy albumy opublikowane między czerwcem a grudniem tego roku właściwie nie mają słabych punktów.
"Boogie" to wpadające w ucho przywitanie z podkładem opartym o brzmienie syntetycznych instrumentów dętych, które dla większości współczesnych producentów byłoby niezdatnym do użytku widmem przeszłości. Ekipa z Brockhampton jawnie zresztą stawia hip-hop z przełomu wieków na piedestale, aczkolwiek dalecy są od nonszalancji, z jaką obydwie strony niegasnącego sporu pomiędzy newschoolem a oldschoolem odnoszą się do siebie nawzajem. Z sześciu głosów, jakie możemy tutaj usłyszeć najbardziej wyróżniającym się został obdarzony Russel "Joba" Boring, który z czasem wyrasta na głównego bohatera "Saturation III". Flow w jego wykonaniu jest zmienny, przeobraża się właściwie w każdym utworze, ale dzięki specyficznej barwie głosu łatwo zidentyfikować osobę stojącą przed mikrofonem. Jednym z najlepszych momentów Joby (a przy okazji całego albumu) jest utrzymana w wolnym tempie "Alaska", gdzie słyszymy między innymi świetną reminiscencję charakterystycznego syntezatorowego "leadu" rozsławionego przez Dr. Dre, a przy okazji pojawia się nazwa najsłynniejszej musztardy w hip-hopowym światku - Grey Poupon, choć w nieco prześmiewczym wydaniu.
Nastrój albumu zmienia się wielokrotnie. "Zipper" brzmi jak żywcem wyciągnięte z czasów największej popularności Outkast i Eminema; w "Johnny" wybrzmiewa niby-trąbka wyposażona w tłumik, jakim często posługiwano się w big bandach z lat 40.; radosne (z wykluczeniem tekstu) "Hottie" to pop pełną gębą; a "Team" i partie Bearface'a na chwilę sprawiają, że określenie "boysband" przestaje być jedynie szyderstwem. Na największe uznanie zasługują jednak teksty i to właśnie ten element miałem na myśli, pisząc wcześniej o obraniu kursu pod prąd panującym trendom. Brochamptom nie zniża się do bragowych wersów o wielkich basenach w ogródku i nie bawi się w ostentacyjne podpalanie banknotów [drobna porada dla młodych adeptów sztuki rapowania - niszczenie banknotów jest karalne, więc do teledysku zaopatrzcie się w odpowiednią liczbę gier Monopoly]. W ich tekstach ważne są emocje, kwestie społeczne z wykluczeniem i wyobcowaniem na czele, a także kwestie związane z seksualnością czy zgrabne aluzje polityczne. W ostatniej z tych kategorii szczególnie przejmująco wypada osobiste rozczarowanie z utworu "Team", gdzie Kevin Abstract sam sobie robi wyrzuty: Little old me, I thought my world was progressive, cause my president was black [...]. Nietrudno przenieść jego odczucia na sytuację polską...
Wystosowanie jakichkolwiek zarzutów przeciwko Brockhampton nie należy do łatwych. Niektórym może przeszkadzać to, że Ameer Vanna co drugi wers zaczyna od "I", innym, że trzecia część "Saturation" to powielanie elementów znanych z dwóch poprzednich, ale wszystkie te drobnostki toną pod naporem doskonałych kompozycji. "Saturation" to "nasycenie" i rzeczywiście przez te pół roku Teksańczycy nasycili słuchaczy fenomenalną muzyką. To piękne zwycięstwo działań kreowanych z artystycznych pobudek nad pędem za kasą, który wyraźny jest nie tylko w Ameryce, ale i na naszym, rodzimym rynku. Nie pogniewam się, jeżeli akurat to zjawisko stanie się u nas modą.
Question Everything, Inc./2017