Porównania do Migos są adekwatne przede wszystkim ze względu na skalę popularności. Statystyki sprzedaży płyt, plików oraz biletów na koncerty nie kłamią - hip-hop przejmuje władzę nad światem i właściwie w każdym kraju pojawiają się nowe gwiazdy dla mas. W Polsce mamy Quebonafide, na Ukrainie Grebz, a w Państwie Środka właśnie Higher Brothers. Ich problemem może być natomiast zaistnienie poza lokalnymi rynkami, bo chociaż dzisiaj rapuje się głównie o pieniądzach i relacjach damsko-męskich ze szczególnym uwzględnieniem ich czysto fizycznego aspektu, to zrozumienie tekstu wciąż jest priorytetem dla wielu słuchaczy. MaSiWei, Psy.P, DZ i Melo ujawniają w tym zakresie swoją największą siłę - choć dla wielu ich głosy będą nośnikiem niemożliwych do rozszyfrowania dźwięków, w wyrzucanie każdego z wersów wkładają tak dużo zaangażowania, jakby od tego zależały ich życia. Zresztą doskonale zdają sobie sprawę z odbioru, jaki czeka ich na Zachodzie, czemu poświęcili znakomite "Made in China", gdzie gościnnie pojawił się utalentowany, choć z powodu pozascenicznych zachowań (na przykład pobicie partnerki) raczej nielubiany Famous Dex.
Debiutancki album jest zaskakująco długi jak na dzisiejsze standardy i siłą rzeczy przez tę blisko godzinę można natrafić na momenty bardzo dobre i słabsze. "Bitch Don't Kill My Dab" to pierwszy przebój grupy, a jego przesłanie zaczerpnięte jest z "Bitch, Don't Kill My Vibe" Kendricka Lamara - to swoista prośba do słuchaczy, by nie nastawiali się negatywnie do muzyki tylko dlatego, ponieważ odstaje od obowiązujących trendów. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że banalny trapowy bit jest jednym z najsłabszych na "Black Cab" i nie wytrzymuje konkurencji z między innymi utworem tytułowym, gdzie na minimalistycznym tle stworzonym niemal wyłącznie z pojedynczych uderzeń basu oczarowują emocjonalny flow MaSiWeia wraz ze wściekłym, warczącym DZ. Ten ostatni, obdarzony najmniej medialną aparycją, zachwyca zresztą za każdym razem, gdy tylko się odezwie, jego głos to wyrazista, psycho-rapowa kontra do fragmentów wypowiadanych przez kolegów. Najważniejsze jest jednak to, że Higher Brothers nigdy nie schodzą poniżej poziomu tworzenia przynajmniej znośnych dźwięków, dzięki czemu przesłuchanie całego albumu od deski do deski nie tylko nie wymaga wysiłku, ale także zachęca do powrotu.
Nie jestem zwolennikiem kreowania kraju pochodzenia na atut o charakterze muzycznym. Na tym bazuje chociażby Omar Souleyman, którego pięćset płyt z muzyką weselną to szmira najgorszej maści, a ich sukces sprowadza się wyłącznie do egzotycznych korzeni autora. Przypadek Higher Brothers jest jednak o tyle bardziej specyficzny, że cenzura internetu w ich ojczyźnie uniemożliwia dostęp do wielu aktualnych trendów. W Polsce znamy ten efekt doskonale na przykładzie punk rocka z lat 80., gdzie konieczne było tworzenie na wyczucie, bez sięgania po trudno dostępne wzorce zagraniczne i chociaż niezaprzeczalnie jest to sytuacja patologiczna oraz niekomfortowa, to od strony artystycznej ma korzystny wpływ na twórców. Być może gdyby ekipa z Chin miała dostęp do całej muzyki świata, tworzyłaby tak bardzo nieoryginalne brzmienie, jak wiele dzisiejszych składów z Polski. Wiadomo już, że w przyszłym roku zagrają kilka koncertów na Zachodzie, ale mam nadzieję, że nie zarażą się nim, a kolejne nagrania będą wyłącznie jeszcze bardziej oryginalne.
CXSHXNLY/2017