"Love Like Feathers" wita słuchaczy delikatnym, przypominającym odliczanie metronomu bitem, do którego szybko dołącza gitarowe arpeggio. Napięcie stopniowo narasta do momentu, gdy przerywa je monumentalny głos Andreasa Westmarka, tutaj przypominający Alexandra Veljanova z Deine Lakaien. Jest spokojnie, cicho, ale czuć już chłodny wiatr zwiastujący burzę, która po mniej więcej trzech minutach zaczyna grzmieć z głośników, by na finiszu pochłonąć wszystkie pozostałe dźwięki kakofonią przesterowanej gitary. Zakończenie następuje równie gwałtowne i natychmiast przechodzi w najbardziej wyciszający utwór na krążku - "Stray".
Westmark zaczyna niemalże a capella, ale z czasem okazuje się, że jest tutaj miejsce dla instrumentów nieoczywistych w twórczości Get Your Gun - w okolicach drugiej minuty na front wysuwają się organy hammonda, a hałaśliwe zakończenie ozdabia partia odegrana na saksofonie barytonowym. To niby ten sam schemat, co crescendo z poprzedniego kawałka, a jednak wyróżnia go stworzenie ściany dźwięku bez użycia przesterów, co jest zadaniem niełatwym.
Z letargu wybudza nerwowy rytm "Haywire", ale to tylko chwilowe przyśpieszenie, "Joy of Recognition" ponownie zabiera słuchaczy do siódmego kręgu piekielnej rozpaczy. Od singlowego "You're Nothing" rozpoczyna się najciekawsze część albumu. Dotąd konstrukcja utworów była dość schematyczna, opierała się na kontraście spokojnego początku i głośnego zakończenia, ale niemal plemienny rytm odgrywany przez perkusję i gitarę basową wprowadzają nastrojowe odświeżenie przypominające tę jedną piosenkę Godsmack, którą uwielbiają wszyscy, czyli "Voodoo". "Open Arms" to ponownie przede wszystkim głos lidera. Instrumenty nie są w stanie przebić się przez jego potężne brzmienie i podejrzewam, że nawet gdyby Westmark zdecydował się na cały album bez akompaniamentu, nie byłoby to żadną ujmą dla twórczości Get Your Gun.
Jeżeli można Duńczykom coś zarzucić, to na pewno umiarkowaną banalność przy komponowaniu. Dramaturgia wielu utworów jest identyczna, a na zakończenie serwują ponad dziesięciominutowy kawałek, co stało się niemal standardem wydawniczym dla wielu kapel poruszających się w podobnych rejonach stylistycznych. Jakość na tym nie traci, ale nieco więcej własnej inwencji również by nie zaszkodziło.
"Doubt Is My Rope Back To You" to materiał zdecydowanie trudniejszy do swojego poprzednika - "The Worrying Kind". Nie ma tu wpadającej w ucho ballady na miarę "Sea of Sorrow", nie ma przebojowej melodii dorównującej "Call Me Rage", ale zamiast tego otrzymaliśmy spójny album, który najlepiej odsłuchuje się za jednym razem, od pierwszej do czterdziestej siódmej minuty, a nie w kawałkach. W świecie zdominowanym przez playlisty coraz mniej zespołów przywiązuje do tego wagę, a szkoda, bo podobnie jak dzisiejsze seriale potrafią wykrzesać z odbiorcy więcej emocji niż kinowe blockbustery, tak i przemyślane wydawnictwo angażuje mocniej niż pojedynczy singiel.
Empty Tape/2017