Jak słyszałem, w kosmosie nie ma miejsca na dźwięki. Zimna pustka między gwiazdami nie przewodzi dźwięków (przynajmniej tych odbieranych ludzkim uchem), jest zimna i cicha, a dźwięk eksplozji w filmach sci-fi to fake. Tymczasem muzyka kosmosu jest całkiem łatwa do zdefiniowania, kosmiczny ambient niosący ze sobą obrazy rozgrzanych do czerwoności mgławic, gwiezdnego pyłu i unoszącego się pomiędzy nimi osmalonego i zamarzniętego żelastwa, które tak się składa jest też szczytowym osiągnięciem ludzkiej techniki, ten ambient właśnie słychać w twórczości Jarka Leśkiewicza (Naked On My Own) znanego też jako Opollo.
Nazwa projektu to już brylancik sam w sobie. Wielkie przedsięwzięcie, które zakończyło się doskonale znanym małym krokiem dla człowieka ale wielkim dla ludzkości, zawłaszczone dla nas, przeszczepione na polski grunt do swojskiego Opola. I tak mamy kosmiczne nawiązania jak i analogie do miejsca pochodzenia projektu muzycznego.
Leśkiewicz wydał we wrześniu swój trzeci album - "Of a Distorted Star", w którym pomoc otrzymał od Martina Andersona (współpracowali wcześniej w projekcie Sunset Wrecks) a także Filippo Gaetaniego oraz wokalistki Adriany i noise'odawcy H.Ksawerego. Ta jak poprzednie ("Rover Tracks" i "Stone Tapes") orbituje ona wokół jednego, jakże pojemnego tematu. Kosmosu. Tym razem jednak, artysta udał się dalej niż do tej pory bo oba poprzednie eksplorowały temat naszego ziemskiego naturalnego satelity - wystarczy popatrzeć na cover arty i tytuły poszczególnych utworów (od "Above the Rover" po “White Oval”). Płyta trzecia to historie o prawdziwie międzygwiezdnych podróżach.
Bardzo przemawia do mnie poetyka tytułów, które na tej płycie zyskują oczywiste znaczenie związane z międzygwiezdną wędrówką, ale wyrwane z kontekstu mogłyby być komentarzem do naszego codziennego życia, jego małych cudów i tragedii. I tak "Sustain Me" można odczytać jako odę do systemu podtrzymywania życia albo do przyjaźni, a "The Man That Couldn't Breathe" jako utwór o kosmicznej katastrofie albo katastrofie całkiem przyziemnej,takiej związanej z utratą kogoś ważnego na przykład. Podobnie jest z muzyką.
Gęsty ambient, pełen zapadających w podświadomość dron'ów nawarstwiających się z utworu na utwór i schowanych za nimi dźwięków brzmiących jak zew kosmicznych wielorybów. Gdzieniegdzie odezwie się też fala radiowa odebrana przypadkiem przez zdezelowany radioodbiornik. Na tym tle wyróżniają się trzy utwory. Pierwszy, "Magnitude", pojawia się znienacka. W pewnej chwili do muzyki dołączają ledwo słyszalne klawisze, delikatne jak krople spadające z topniejących sopli by po chwili zginąć w zawiei "Sandstone".
Drugi to "Rapid Rotators", jedyny niemal agresywny kawałek na płycie, mimo że zaczyna się od delikatnych dźwięków brzmiących jak śmiech duchów. Tak jak sugeruje tytuł, wprowadza on industrialny klimat i świadomość, że nasze życie w czasie tej kosmicznej podróży uzależnione jest od tej kapryśnej, umazanej smarem technologii. Po chwili jednak muzyka wraca do swojej ambientowej normy.
W końcu nadchodzi jednak czas na prawdziwą muzyczną tragedię. Długo rozwijające się "The Evaporate" kończy się prawdziwą symfonią drone'ów, która zapiera dech w piersiach. Można się domyślać, że jest ona muzycznym requiem dla tych naszych sond kosmicznych, które zginęły w atmosferach obcych planet kończąc swoje misje badawcze.
Płyta kończy się niezwykle nastrojowym outro "Keep Shining the Dark Light" które kołysze do snu, do marzeń o dalekim nieodkrytym. Tak jak cała płyta zdaje się być odą dla tego, co leży poza granicami naszego poznania ale na tyle blisko, że za jakiś czas sytuacja ta się zmieni.
wydanie własne/2017