Pierwszą wyraźną różnicą w stosunku do poprzednika ("When Evil Speaks" z 2013 roku) jest tempo - wyraźnie wolniejsze, aczkolwiek nie na tyle, aby wyeliminować premierowe utwory z playlist odtwarzanych na imprezach utrzymanych w ponurej, elektronicznej tonacji. Otwierające album "The Gates of Oblivion" nawołuje do wyjścia na parkiet, ale przynajmniej do czwartej minuty nie po to, by zdewastować wszystko dookoła, lecz dla bezwiednego bujania się w miejscu. Van Roy zapowiadał, że tym razem zgłębi mroczną naturę ludzkiej psychiki, ujawniając charakterystyki demonów, które trawią go od lat i być może z powodu tak dużego osobistego zaangażowania, dostaliśmy refleksyjny - jak na możliwości gatunku - materiał z tekstami nie aż tak banalnymi, jak w chociażby "Attention Whore", singlu promującym wcześniejszy krążek.
"Forest of the Impaled" zdecydowanie bliżej do starszych nagrań Suicide Commando (chociażby wspomnianego "Mindstrip"), gdzie produkcyjny chłód był bardziej przymusem niż wyborem, przez co całość brzmi jakby zarejestrowano ją na przełomie lat 80. i 90., po czym odkopano dzisiaj i dodano kilka mocniejszych bitów. Nie za każdym razem taka formuła się sprawdza. Od drugiego do szóstego utworu włącznie czuć wyraźny powiew wtórności, jakby zabrakło pomysłu na melodie albo jakby Van Roy wpadł w pułapkę swoich ulubionych sztuczek, ale tym razem zapomniał zamaskować je choćby drobnym smaczkiem pozwalającym na rozróżnienie. Później jest znacznie lepiej, a to za sprawą jawnego powrotu do przeszłości i nowej wersji utworu "The Devil", który po raz pierwszy ukazał się w 1991 roku na kasecie "Into the Grave". Wówczas był to co najwyżej mocny średniak, teraz w moim odczuciu jest jednym z najlepszych kawałków w dorobku Suicide Commando.
Można żartować, że aggrotech jest punk rockiem muzyki elektronicznej i cztery na pięć albumów brzmi niemalże identycznie. Można nawet żartować, że Suicide Commando od trzydziestu lat nagrywa nieustannie ten sam album, ale przecież to samo należałoby wówczas napisać o Motörhead czy nawet Johnie Coltranie. "Forest of the Impaled" nie jest przełomem w karierze Johan van Roy i nie powtórzy sukcesu "Implements of Hell", które przyciągnęło wielu nowych fanów. To wydawnictwo skierowane do słuchaczy doskonale znających belgijski projekt, a może nawet ukłon w kierunku tych najstarszych, dla których "Hellraiser" czy "Necrophilia" to wciąż nieśmiertelne przeboje. Ponury nastrój oraz aż trzy bonusowe krążki (na których między innymi świetne covery i remiksy) potrafią skutecznie zniewolić na długie godziny. To nie jest dzieło wiekopomne, podobnie jak nie są nim tanie horrory klasy Z, ale i jedno, i drugie dostarcza znakomitej rozrywki, od której trudno się wyzwolić.
Out of Line/2017