Rzadko kiedy minimalizm miewa w sobie tak duży ładunek ciężaru i potęgi, jaki niesie w sobie "In E". Zwłaszcza, jeśli zespół realizuje zupełnie niepozorną formułę power trio, która przybiera tutaj postać... zwielokrotnioną.
Na ogół w skład Water Damage wchodzi dziewięciu muzyków przecinających się regularnie w lokalnych eksperymentujących grupach, tym razem jest ich jednak dziesięcioro za sprawą dołączenia multiinstrumentalistki Lonnie "Palmtree" Slack, występującej ostatnio choćby w Winged Wheel (zaskakująco udanej krzyżówce Neu! z My Bloody Valentine). Water Damage jest więc właściwie niczym innym jak rockowym triem rozrośniętym do monstrualnych rozmiarów - na fundamencie zwykle podwójnej perkusji jamuje ze sobą w zmiennych proporcjach kilka basów i kilka gitar z dodatkiem pojedynczych skrzypiec.
Jeśli pominąć aspekt liczebności, taki dobór instrumentarium naturalnie implikuje skojarzenia z The Velvet Underground. Tego rodzaju porównania stały się z biegiem lat na tyle częste, że nie budzą już żadnych kontrowersji ani o niczym specjalnie nie świadczą, ale rzadko kiedy bywają tak adekwatne, jak w tym przypadku. Water Damage przez swoją rytmiczną uporczywość i scalanie się w hałaśliwy strumień świadomości już na etapie otwierającego album "Reel E" szybko zaczyna brzmieć jak zaginione nagranie nowojorczyków z okresu "White Light/White Heat" lub - jeszcze bardziej obrazowo - nowa interpretacja "Sister Ray". Prosty groove kroczy przed siebie z kamienną stanowczością, zmierzając właściwie donikąd, nie mając początku ani końca. Zupełnie jakby proces nieustannego powtarzania był wartością samą w sobie, jakimś nieskończonym, morderczym ćwiczeniem na poprawę skupienia. Do tego drylującego głowę rytmu natychmiast dołączają ciasne warstwy quasi-industrialnych przesterów i paniczna mantra skrzypiec piłujących ostro niczym maszyneria tartaku.
I tak przez dwadzieścia minut. Razy cztery, bo z tylu jamów składa się "In E". Brzmi jak wyzwanie, ale w istocie to popchnięte do ekstremum trzymanie się repetycji skutkuje rozciągniętym na długo wrażeniem przyjemnego otępienia, dryfowania poza czasem i miejscem. Te eskapistyczne intencje Water Damage dzieli całkiem dosłownie z "Outside the Dream Syndicate" z 1973 roku - jedynym wspólnym projektem Tony'ego Conrada z The Velvet Underground oraz Faust. Nawet instrumentarium jest takie samo, a i transowe właściwości uzyskiwane są przy użyciu podobnych środków. Ponadto ego całej dziesiątki jest tu maksymalnie zredukowane, a indywidualna ekspresja podporządkowana wyłącznie jednemu motywowi i poddawaniu się wzajemnej hipnozie.
Teksańczyków od klasyków krautrocka odróżnia ciężar i natężenie hałasu. Poza fascynacją motorycznym minimalizmem, z albumu pobrzmiewają trudne do zignorowania wpływy artystowskiego, komponowanego noise-rocka zakorzenionego w scenie no wave. Dzwoniący, metaliczny rezonans w "Reel EEE" wydaje się przedłużeniem wczesnych eksperymentów Glenna Branki, a sam tytuł albumu nawiązuje do kompozycji "Guitar Trio" Rhysa Chathama, w której wszystkie jednolicie nastrojone gitary grają dźwięk E. Przypisywane tej kombinacji ekstatyczne właściwości Water Damage doskonale rozumie i wdraża. Nawet jeśli lżejsza partia basu rozpoczynająca "Reel EE" może z początku sugerować chwytliwość pokroju Can, chwilę później przykrywa go odhumanizowana tekstura, która wraz z upływem kolejnych pulsacji rośnie, mutuje i staje się coraz bardziej przezroczysta. Zlewa się w rzężący gitarowy jednogłos przysmażający zmysły.
Konsekwencja Water Damage na "In E" jest imponująca. Grupa pręży muskuły, by w obrębie tej ograniczającej formy za każdym razem osiągnąć równie miażdżący, monolityczny efekt. Najbardziej radykalnie wypada "Ladybird" z repertuaru zaprzyjaźnionego acidrockowego Shit and Shine, przez który przetaczają się zelektryfikowane wrzaski Craiga Clouse'a, przypominające szczekanie wściekłego psa zamknięte w bezdennej metalowej puszce. Cała ta stępiona marszowość zyskuje dodatkowo dzięki ledwo słyszalnym przesunięciom w obrębie pojedynczych uderzeń czy tembru błotnistych dronów. Pomimo czerpania pełnymi garściami z dwudziestowiecznej rockowej awangardy, teksański tentet prezentuje się jako nowy, bezkompromisowy głos. Głos przepalonego, ale wciąż działającego loopera.
12XU/2024