Mimo że Wolfbrigade od lat nie zaniża lotów, upłynęło już sporo czasu, od kiedy grupa wydała materiał na tyle świeży, by mógł stanowić nową jakość w nurcie. Ostatnim takim był "Damned" z 2012 roku i na razie to się nie zmieni - "Life Knife Death" również nie jest albumem, który byłby w stanie wywrócić niebo i ziemię.
To wciąż wydawnictwo solidne, pełne bujających i zapadających w pamięć zagrywek, bo Szwedzi doskonale wiedzą, co i jak chcą zagrać, ale jest przy tym również nierówne - na kilka utworów wybitnych przypada jeszcze więcej po prostu niezłych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zespół tak bardzo osiadł w swoim stylu, że trudno o jakąkolwiek dalszą ewolucję czy zaskoczenie słuchaczy. Można wręcz zachodzić w głowę, czy Wolfbrigade wciąż kultywuje swoją manierę kompozycyjną, czy zaczyna stawać się uroborosem zjadającym własny ogon.
Są na "Life Knife Death" kapitalne punkowe riffy osadzone na pędzącym d-beacie, jest doskonała współpraca dwóch gitar, świetne solówki i liczne melodyjne przebicia wysokooktanowej agresji, a nad całością unosi się świetny, krzyczany wokal. Wszystko w odpowiednich proporcjach, co niewątpliwie jest receptą na sukces, ale korzystanie z tego samego przepisu od niemal trzech dekad zaczyna osłabiać jego skuteczność. Danie główne wciąż smakuje wyśmienicie, a jednocześnie brak urozmaiceń staje się coraz bardziej zauważalny. Nawet jednak na tym etapie zdarzają się kapitalne numery, na przykład otwierający album "Ways to Die" czy wieńczący go "Sea of Rust".
Wiele do życzenia pozostawia w dodatku produkcja. Mam wrażenie, że na etapie miksu i masteringu zdecydowano się pójść na łatwiznę - poszczególne instrumenty brzmią dobrze, ale całość zdaje się nie do końca ze sobą współgrać. Na pierwszy plan wysunięto pozbawione głębi gitary, wokale są na przemian nazbyt wyeksponowane albo za bardzo schowane - materiał traci przez to na sile rażenia. Melodyjne zagrywki pozostają doskonale słyszalne, a jednak przy porównaniu "Life Knife Death" ze wcześniejszymi dokonaniami Szwedów wyraźnie czuć regres. Szkoda, bo chociaż to nie pierwszy raz, kiedy Wolfbrigade nie został właściwie ukręcony, wydaje się, że muzycy sami sobie strzelili w kolano. Całość sprawia takie wrażenie, jakby ostatnie szlify nadawano w trakcie odsłuchu taśmy z fabrycznego radia w samochodzie, a nie na najwyższej klasy studyjnym sprzęcie, który umożliwiłby wychwycenie wszystkich niuansów i znalezieniu złotego środka. Można w dodatku odnieść wrażenie, że muzycy Wolfbrigade chcieli upodobnić się pod względem produkcyjnym do swoich krajan z Dismember, ale nie do końca to wyszło.
Z jednej strony powstał album pozbawiony typowych dla zespołu "hiciorów", z licznymi mankamentami miksu i masteringu, z drugiej wciąż potrafi się obronić, bo nawet "zapychaczy" słucha się dobrze. "Life Knfe Death" sprawdza się świetnie jak na standardy punk rocka, ale wypada przeciętnie, gdy za punkt odniesienia weźmiemy wysokość, na jakiej Wolfbrigade wcześniej zawiesił poprzeczkę.
Metal Blade/2024