Obraz artykułu Parannoul - "Sky Hundred"

Parannoul - "Sky Hundred"

75%

Jeżeli wierzyć statystykom Rate Your Music, w ciągu ostatnich trzech lat ukazało się najwięcej shoegaze'owych albumów w historii. Więcej niż na początku lat 90., kiedy nurt dopiero się kształtował, a My Bloody Valentine czy Ride debiutowały. Przy okazji poszerzyło się spektrum znaczeniowe, bo pomiędzy Alcest a Vyvę Melinkolyę mieści wiele, ale koreański Parannoul to projekt, który wydaje się reprezentować pierwsze skojarzenie - tym shoegaze w opinii ogółu jest.

Pogodne gitarowe tremolo o brzmieniu znacznie cieplejszym od blackmetalowego (odmienne są w końcu sposoby wydobywania go - w shoegazie na ogół "z efektu", często z dodatkiem flangera, w black metal "z ręki"), ale tak gęste i ciasno splecione z partiami pozostałych instrumentów, że przybiera formę słynnej "ściany dźwięku", z której trudno wyodrębnić poszczególne ścieżki, a do tego sparowanie hałasu, dronujących riffów i zniekształceń nie z - wydawać by się mogło adekwatnym - krzykiem czy gniewem, tylko stonowanie ich za pomocą łagodnego, marzycielskiego wokal. Taki jest shoegaze, taki jest "Sky Hundred".

 

Można wręcz uznać, że w stosunku do zeszłorocznego "After the Magic" projekt nieujawniającego personaliów muzyka zradykalizował się. Poprzednio znalazł miejsce dla fragmentarycznych ballad niemal wyłącznie na lekko podrasowaną gitarę, smyczki i wokal (początek "Polaris") albo dla potencjalnych indierockowych przebojów ("We Shine at Night"). Całe to bogactwo pomysłów podał na tacy i nie trzeba było wiele wysiłku, by docenić kunszt poszczególnych kompozycji. Każdy z dziesięciu premierowych utworów szczelnie pokrył natomiast grubą warstwą hałasu, ale nie kamuflującą - nie sięgnął po banał (aczkolwiek preferencje w sposobie budowania napięcia czy dokonywania okazjonalnych odchyleń estetycznych są wyraźne), trzeba po prostu nieco więcej wysiłku, by wyłuskać podnoszące na duchu harmonie czy wpadające w ucho melodie.

 

Głównym "winowajcą" jest sposób nakładania przesterowania na sygnały instrumentów - na konsolecie wszystkie wskaźniki musiały świecić się na czerwono. Koreańczyk zdaje się przypuszczać atak na głośniki swojej publiczności, bo wystarczy posunąć się o jeden decybel za daleko, by przedmuchać je, a przy okazji uszkodzić sobie słuch (kto przeżyje gitarowe solo z "Lights Off Repentance" z odkręconym w opór potencjometrem, ten przeżyje wszystko). Jest jednak w tej ordynarnej estetyce osobliwa łagodność, a okładka świetnie odzwierciedla te dwie skrajności. Z jednej strony późna jesień, na tyle chłodna, że trzeba już narzucić zimowe kurtki, a do tego roślinność w odwrocie; z drugiej zachodzące słońce otula promieniami, a zabawa wśród długich cieni może trwać w najlepsze.

 

Poza głosem, elementem łagodzącym są jeszcze tylko partie klawiszowe (na przykład w "Backwards"), ale pod względem produkcyjnym Parannoul nie wychodzi poza rewiry lo-fi i nawet jeżeli stale obecne w tle akustycznym szumy oraz trzeszczenie na chwilę odpuszczają, niedoskonałości pozostają trwale i celowo wyeksponowane. Ujednolicające właściwości takiego stanu rzeczy nie pozwalają żadnemu z momentów albumu wyróżniać się na tle pozostałych (chyba, że przerywnikowi "Meaning of Regret"), a przy słuchaniu go w pętli, łatwo o pogubienie się i zapomnienie, w jakim jego momencie jesteśmy, co nie musi być mankamentem. Wsłuchiwanie się w drastycznie hałaśliwą muzykę jest jak spożywanie papryczek sięgających miliona jednostek w skali Scoville'a - po kilku kęsach to niemal mistyczne doświadczenie. Nie ma zresztą niczego złego w uczuciu tak skrajnego wycieńczenia przez muzykę, że brakuje sił na ponowne wciśnięcie "play" - po to słuchamy, żeby czuć, nawet jeżeli poczujemy za dużo naraz.

 

Rockowe instrumentarium zdeformowane do granic możliwości, utrudniające rozpoznanie, gdzie kończy się brzmienie gitary, a gdzie zaczyna komputer albo głośność podkręcona w tak dużym stopniu, że nawet dla osoby osłuchanej z shoegazem może być zaskoczeniem splatają się w wąskie sito, które przepuszcza słuchaczy i słuchaczki o bardzo specyficznych preferencjach. Sądząc po odzewie w internecie, nie jest ich wcale tak mało, bo od bólu w uszach silniejsze okazuje się poczucie pokrzepienia emanujące od tej muzyki. Nie znam treści odśpiewanych w języku koreańskim utworów, ale mają charakterystyczną, ciepłą poświatę, która służy zatrzymywaniu codziennego pędu i oddawaniu się refleksji wewnątrz chaosu.


wydanie własne/2024




Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce