Fascynacja erą hippisowską i klasycznymi folkowymi artystami to w twórczości Pratt nic nowego. Jej ostatni album, wydany pięć lat temu "Quiet Sign", jest duchowo wyjęty z połowy lat 60. i stanowi dowód na to, że obrana przez nią konwencja nie ma w sobie nic z powierzchownej stylizacji ani pozy.
Trudno to wytłumaczyć, ale wokalistka od zawsze odnajdywała się w tych tropach niezwykle naturalnie, nie kultywując w żadnym stopniu pretensjonalnej narracji born in the wrong generation. Echa tych wpływów są oczywiście słyszalne także na "Here in the Pitch", ale przybrały nowy kształt i zostały wzbogacone inspiracjami ciemną stroną kalifornijskiego snu.
Kwestia wzbogacenia dotyczy także instrumentarium. Do przeważnie osamotnionych dotąd wokalu i gitary Pratt dołączyło aż siedmioro muzyków, a lista używanych przez nich instrumentów mogłaby składać się na niewielką orkiestrę. Podstawę tworzą kontrabas, bębny i kilka modeli elektrycznych organów sprzed pięćdziesięciu lat, ale są tu także między innymi saksofon barytonowy, flety, dodatkowe gitary, maszyny rytmiczne czy fortepian. "Here in the Pitch" nie ma w sobie jednak nic z barokowego popu ukochanej epoki Pratt.
Cała ta pozornie rozbudowana bateria instrumentów jest dobierana z ogromnym pietyzmem i zamyka się w niezwykle misternie utkanych aranżacjach. Ogranicza się raczej do ascetycznych rytmów, zwiewnych melodii ("Life Is") i ostrożnego budowania atmosfery, dodając ostatecznie jedynie odrobinę subtelnego, elektrycznego połysku do partii wokalistki, tak jak robi to krótkie, wyciszone solo mellotronu pod koniec "By Hook or By Crook" i płynne, gwieździste tło w "Get Your Head Out". Paradoksalnie głos artystki, zanurzony głęboko w reverbie, zyskuje dzięki temu jeszcze więcej przestrzeni, tworzy poczucie totalnego wyobcowania.
Wysoki, jasny, elegancki i mistrzowsko operujący naiwnością wokal Pratt przez osadzenie go w licznych warstwach pogłosu nabrał więcej mocy i lekkości niż kiedykolwiek wcześniej. Wyśpiewane ze swobodą teksty zachowują się trochę jak myśli, które jakimś cudem wydostają się z głowy i odbijają się echem po ścianach zupełnie pustej świątyni. Są niczym maleńki snop światła błądzący przez dziurkę od klucza po zamkniętej, spowitej ciemnością przestrzeni. Pratt potrafi tym wywołać łudzące poczucie niepokoju, niosąc jednak tak optymistyczne i samoświadome przesłanie jak: I want to be the sunlight of the century w "World On a String" czy: I'm no longer friends with the enemies / I'm so tenderly waiting for you to come along / And I know you tried to get through to me / And while I've been tied to an infamy that I've tried to hide w "Better Hate".
Bardzo nieostre granice pomiędzy tym, co mroczne a tym, co świetliste przekładają się dodatkowo na nastrój, który wydaje się ściśle zamknięty w specyficznym stanie hipnagogii - halucynacjom towarzyszącym momentom zasypiania. Sprzyja temu wrażenie, że głos Pratt jest ciągle blisko, zwłaszcza w konfesyjnym, emanującym intymnym ciepłem "The Last Year", które stawiając puentę: I think it's gonna be fine / I think we're gonna be together, działa niczym kojące pocieszenie, pełna nadziei obietnica złożona przed snem.
Aranżacja "Empires Never Know" opiera się na patencie wykorzystanym już przed laty w "Jacquelyn in the Background" z albumu "On Your Own Love Again" z 2015 roku - im dalej w utworze jesteśmy, tym bardziej narasta atmosfera odrealnienia uzyskiwana za pomocą sukcesywnie rozstrajającego się instrumentu. Dziewięć lat temu była to gitara, tym razem jest to fortepian, który delikatnie rozstrojony wydaje się od samego początku. Wtórują mu przelatujące niespodziewanie wokalizy, prawdopodobnie efekty manipulacji taśmami, mącące tradycyjną piosenkową strukturę. Należy założyć, że w kontekście całej reszty albumu jest to absolutnie świadomy zabieg - nienachalne produkcyjne rozwiązanie, które prawa rządzące snami ma przenieść w logikę kompozycji.
Wielokrotnie próbowano przyporządkowywać Jessicę Pratt do freak folku, argumentując to używanym przez nią analogowym brzmieniem, ekscentrycznym wokalem i produkcją lo-fi, ale od początku taka kategoria wydawała się niewystarczająca. Teraz otrzyma prawdopodobnie łatkę naczelnej reprezentantki hypnagogic folku i choć pewnie wciąż będzie to termin nieco ograniczający, na pewno znajduje się bliżej prawdy. "Here in the Pitch" to pedantycznie dopracowany album, mieni się mnóstwem łatwych do przeoczenia detali, a jednocześnie ma w sobie najwięcej duszy, eterycznej energii i najpełniej definiuje artystycznie wokalistkę, która od tej pory na pewno nie będzie już porównywana do "akademickich" klasyków folkowego pieśniarstwa.
Mexican Summer/2024