Tworzą go legendarny multiinstrumentalista Shahzad Ismaily; grający na setkach albumów i w mnóstwie zespołów, pieśniarz i gitarzysta Steve Gunn; wschodząca saksofonistka (tu również wokalistka, pianistka i gitarzystka) Zoh Amba debiutująca dwa lata temu w Tzadiku albumem "O, Sun" oraz australijski perkusista Jim White, znany najbardziej z ulubionego koncertowego zespołu Nicka Cave'a, czyli powracającego w tym roku z pierwszym od dwunastu lat albumem tria Dirty Three.
Początków tej przedziwnej konstelacji należy szukać w lecie 2022 roku, kiedy Ismaily złożył Ambie propozycję współuczestniczenia w jego występie w Niemczech, zabierając ją tym samym w pierwszą podróż do Europy. Wkrótce obydwoje zaczęli spotykać się w Brooklynie ze Stevem Gunnem, który z kolei zasugerował White'owi improwizowany koncert wraz z Ambą, a wydarzenie okazało się na tyle udane, że na ogół sceptyczny Australijczyk postanowił na dobre dołączyć do formującego się wówczas zespołu.
Kwartet wyrósł na gruncie swobodnej improwizacji, co na "There is a Garden", na który w niewielkim stopniu składają się także fragmenty częściowo skomponowane, bardzo wyraźnie słychać. Muzycy poruszają się na przestrzeni zaledwie niecałych trzydziestu siedmiu minut po terytoriach free jazzu, zachodniego folku, krautrocka, dronów, noise'u i post-rocka, osiągając wspaniałe porozumienie ponadgatunkowe i międzypokoleniowe. Co ważne, żadna z tych postaci nie idzie na kompromisy w zakresie reprezentowanego przez siebie stylu ani języka ekspresji. Efektem jest materiał eklektyczny, szczególnie otwarty formalnie i przy tym wyjątkowo odświeżający, w którym sedno eksperymentalnego podejścia leży w próbie pogodzenia czterech tak pozornie odległych od siebie głosów w spójną całość.
Początkową linearność "Small Vows" - wyznaczoną przez leniwie płynącą gitarę Gunna i prosty, ascetyczny rytm sekcji - burzy brutalny najazd saksofonu Amby. Młoda instrumentalistka wprowadza zamęt duchowych uniesień spod znaku Alberta Aylera, graniczący bardzo wyraźnie z brudnym, chropowatym, opartym na wysokich przedęciach i nieco zdezorientowanym frazowaniem wczesnego Petera Brötzmanna. Naśladowanie mistrzów wydaje się oczywiste, ale Amerykanka wnosi również autorski pierwiastek - w chaosie pobrzmiewają echa zachodnich folkowych melodii (zwłaszcza w melancholijnym "Happy to Be", narastającym ku pięknemu crescendo), a w "Small Vows" zawodzący saksofon trudno odróżnić od harmonijki ustnej. Ta dźwiękowa agresja udziela się całemu zespołowi w napędzanej perkusyjnym uporem White'a miniaturze "In the Garden", w której Gunn porzuca introwertyczny post-rockowy dryf na rzecz noise-rockowego rzężenia. Ilość dźwięków władowanych w tę jedną minutę robi piorunujące wrażenie i tworzy bogatą, poszarpaną, wściekłą harmonię.
W tym eksperymentalnym tyglu znajduje się również miejsce na formy nieco bardziej piosenkowe, jak pełne nadziei, okraszone quasi-marszowym groovem "Flowers That Talk" oraz wyciszona gitarowa ballada "Morning Sea". Amba śpiewa o tęsknocie, o domu, stosując kwietne (nie kwieciste) metafory, brzmiąc przy tym niepewnie, ale autentycznie i przekonująco, uwydatniając w głosie bagaż życiowych doświadczeń. W "Face of Silence" także porzuca saksofon, by zasiąść za fortepianem i dołączyć do paranoicznego, free-jazzowego jamu z nawiedzonym finałem, a w "God Dances In Your Eyes" sięga po fisharmonię, by wraz z obsługującym syntezatory Ismailym wytworzyć kojarzącą się z "Negativland" Neu!, opadającą ciężko mgiełkę, buczącą niczym silnik odrzutowca. Warto przy tym odnotować, że Ismaily wyjątkowo ograniczył w Beings użycie basu właśnie na rzecz przeróżnych syntetycznych urządzeń i zauważalnie ogranicza się do zagospodarowywania dalszych planów.
"There is a Garden" kryje w sobie jeszcze więcej zniuansowanych zakamarków, masę nawiązań i zaskakujących gatunkowych połączeń, dzięki czemu tworzy esencjonalny dokument fermentu artystycznego drzemiącego pod powierzchnią współczesnego Brooklynu. Jest w tym subtelny, niesilący się na nowatorstwo popis muzycznej erudycji zespołu złożonego z wyrazistych i ugruntowanych - po latach intensywnej działalności - osobowości, a zarazem album rozwija się wielokierunkowo, oddaje atmosferę niezobowiązującego, spontanicznego grania ze znajomymi w garażu. Uwypukla także ducha ekumenicznej, rzekłby świętej pamięci Robert Brylewski, wspólnotowości i - może nieco podobnie jak niegdyś Naked City, traktowane przez Johna Zorna jako compositional workshop - testuje granice improwizatorskiej synergii wielkich indywiduów. Bezsprzecznie jedna z najważniejszych płyt tego roku.
No Quarter Records/2024