Obraz artykułu Gnod - "Spot Land"

Gnod - "Spot Land"

78%

W dobie popularności sfuzzowanej garażowej psychodelii miło jest czasem dla odmiany trafić na album bardziej kontemplacyjny, a przy tym eksperymentalny i emanujący nieprzesadzoną mistyczną aurą. Zupełnie zaskakujące jest jednak to, że taki materiał wypuściła brytyjska grupa Gnod, która wprawdzie od zawsze uważała się za kwasową, ale w ostatnich latach skręciła w rejony radykalnego anarchizmu i industrialnego ciężaru. "Spot Land" jest na tle dyskografii kolektywu całkiem udaną niespodzianką.

Poprzednie wydawnictwa Gnod nie wskazywały na to, że kolejna płyta będzie tak spokojna i uduchowiona. Na dowód wystarczy wymienić choćby antykapitalistyczny manifest "Just Say No To The Psycho Right-Wing Capitalist Fascist Industrial Death Machine" z 2017 roku czy ostatni "Hexen Valley" z 2022 roku - bezwzględny monolit, w którym wywrotowcy z Salford mistrzowsko pożenili fabryczną surowiznę z wyżyłowanym, motorycznym noise-rockiem i industrialem w stylu wczesnego Swans.

 

"Spot Land" jest natomiast pierwszym dziełem Brytyjczyków, które nie powstawało zespołowo i niewykluczone, że to właśnie stąd wynika jego zauważalna odrębność. Artystyczną pieczę nad projektem od początku sprawował Paddy Shine, który jest tutaj jedynym członkiem Gnod słyszalnym we wszystkich utworach. Reszta muzyków pojawiała się gościnnie w zaaranżowanym na studio nagraniowe młynie w Rochdale, dogrywając kolejne improwizowane partie.

 

Shine w swoim rozumieniu psychodelii odrzuca religijny aspekt obcowania z narkotykami wynikający z nauk Timothy'ego Leary'ego i wszelki mistyczny patos traktuje z przymrużeniem oka za sprawą inspiracji dyskordianizmem, czyli ruchem parodiującym wierzenia monoteistyczne i religie wschodu. Zdecydowanie bliżej mu do postawy psychodelicznego trickstera, której ucieleśnieniem jest szalony reżyser Alejandro Jodorowsky.

 

Już otwierający album "Peace at Home" przywołuje podszytą tajemnicą, malowniczą aurę "Świętej góry", ale w bardziej stonowanym wydaniu. Nagrania terenowe z natchnionym śpiewem benedyktyńskich mnichów stanowią oś utworu, wokół której niespiesznie krążą ciepły gitarowy motyw, schowany bas, pustynny rytm i kosmiczne pulsary syntezatorów. Duchowy sceptycyzm lidera Gnod nakazywałby poszukiwanie w tym wszystkim jakiegoś haczyka, niepasującego elementu, ale okazuje się, że jest to po prostu urzekająca ezoterycznym charakterem mantra, której puls wspaniale wyznacza dynamika nuconej przez kapłanów modlitwy. Ich niskie głosy są w tej układance instrumentem potraktowanym tak samo organicznie jak wszystkie inne.

 

Według podobnego patentu powstał "Pilgrim's Progress", w którym słychać sample ze śpiewu chrześcijańskich pielgrzymów w portugalskich Azorach. Tekstura rzężących narracyjnie elektrycznych smyczków ustępuje miejsca cięższym i ciasno skompresowanym gitarowym soundscapom, które przypominają z kolei o innym nacechowanym mistyką projekcie Shine'a - eksplorującym historię antycznej Irlandii zespole Moundabout. Słychać w tym przestrzeń, wspólnotowość, można poczuć na sobie ścisk tłumu wiernych czy wręcz zapach kadzideł.

 

Najbardziej abstrakcyjnymi momentami "Spot Land" są natomiast "Dream On" i "Kapal Bhat" ziejące klimatem spomiędzy dokonań Jodorowskiego i groźnej baśniowości Herzoga z czasów "Aguirre". Szamańskie polirytmy dzwonków oraz kalimby mienią się feerią świetlistych odcieni, które skontrastowane zostają ze zwierzęcym porykiwaniem kontrolowanym przez modulary. Skojarzenia z zafascynowanym orientem nurtem krautrocka reprezentowanym między innymi przez Popol Vuh czy Amon Düül II nasuwają się same, a i Don Cherry z okresu "Orient" nie wydaje się tu nietrafionym tropem.

 

Gnod zbliżył się na "Spot Land" najbardziej do swoich transowych korzeni sprzed prawie dwudziestu lat. Choć porzucenie dobrze ogranej, sprawnie zagospodarowanej formuły hałaśliwej anarchii i sonicznej brutalności mogło się wydawać ryzykowne, trudno przypomnieć sobie drugi równie udany i bogaty materiał z kilku ostatnich lat, który pole harmonijnej psychodelii potraktował z tak wielką wyobraźnią i erudycyjną mnogością inspiracji. Paddy Shine może i jest tricksterem, ale - czy tego chce, czy nie - trudno tej płyty nie potraktować poważnie. Piękny, wielobarwny dźwiękowy dryf ze szczyptą szaleństwa.


Rocket Recordings/2024




Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce