"From Hell I Rise" jest dokładnie tym, czego można się było spodziewać po autorskim materiale Kinga i na tym dałoby się tę recenzję zakończyć. Gitarzysta kontynuuje drogę obraną z macierzystym zespołem i odhacza cały kanon charakterystycznych dla siebie zagrywek. Niestety utrzymał także tendencję spadkową, która w ostatnich latach aktywności Slayera była aż nader widoczna.
Trudno krytykować skomponowanie materiału stanowiącego niemalże lustrzane odbicie finalnego okresu działalności legendarnego kwartetu z Kalifornii. Nie mogło być inaczej - ten sam kompozytor, ta sama stylistyka oraz próba załatania dziury, która powstała po złożeniu broni przez zespół. Sam King otwarcie zresztą mówił, że nie odpowiada mu wizja przejścia na emeryturę i chce wciąż robić to samo. Problemem "From Hell I Rise" jest jednak zbyt duże zafiksowanie się na Slayerze, przez co brodaty gitarzysta wyraźnie zjada własny ogon.
Jego solowy materiał jest szybki i agresywny, doskonale słychać lata kompozycyjnego doświadczenia i - niestety - rutyny. Perfekcyjne odegranie całego materiału okazuje się niewystarczające - solowy album Kinga męczy wtórnością, brakuje na nim przebłysków dawnego geniuszu. Pojawia się wręcz wrażenie obcowania z młodym zespołem, który stara się ślepo kopiować dokonania Slayera, a nie z autorskim materiałem jednego z kompozytorów tej grupy. Efekt nie jest może zły, ale trudno mówić o wyjściu poza gatunkową przeciętność, co boli podwójnie, jeżeli wziąć pod uwagę, że King dobrał zupełnie nowych muzyków (nie licząc Paula Bostapha, który zasiada za garami również w Slayerze). Zabrakło odświeżenia formuły i autorskiego wkładu nowych osób, świeżo przybyli zostali natychmiastowo zredukowani do funkcji muzyków wiernie odgrywających gotowe kompozycje.
Jest to szczególnie bolesne w przypadku stającego za mikrofonem Marka Oseguedy. Frontman Death Angel jest jednym z najlepszych wokalistów w historii thrash metalu, dysponuje potężnym arsenałem umiejętności - od czystego śpiewu po morderczy krzyk. Na "From Hell I Rise" cały jego potencjał wokalny został jednak zredukowany do kopiowania Toma Arayi i nic na tym wydawnictwie nie razi bardziej. Tak znaczące spłycenie warsztatu i kreatywności w układaniu ścieżek wokalnych podcięło skrzydła nie tylko Oseguedy, ale też całemu albumowi.
Reaktywacja Slayera niewątpliwie również wyrządza straszliwą krzywdę solowemu materiałowi Kinga. Zespół, który jawnie (choć nie do końca z powodzeniem) próbuje kontynuować legendę ma jakiś sens tylko wtedy, gdy brakuje innych substytutów pozwalających na usłyszenie tej muzyki na żywo. Przez zbiegający się z premierą "From Hell I Rise" powrót Slayera, ta płyta i kilka zawartych na niej niezłych utworów stają się po prostu zbędne - fani zawsze wybiorą oryginał od kopii (a należy pamiętać, że mało który artysta ma tak oddanych fanów, jak najbardziej kontrowersyjny zespół z Wielkiej Czwórki). Być może album zostałby zauważony, gdyby okazał się debiutem jakiejś nieznanej dotychczas grupy, ale w przypadku Kerry'ego Kinga nie sposób uciec od wrażenia, że za dwa lata mało kto będzie pamiętał o jego skoku w bok. Nie otrzymaliśmy muzycznej rewolucji, nie jest to poziom macierzystej formacji, a do tego moment premiery okazał się wyjątkowo niefortunny.
Z drugiej strony, czy ktokolwiek widząc zapowiedź solowego albumu Kinga, spodziewał się czegoś innego? Ostatnie albumy Slayera pokazały spadek formy, a śmierć Jeffa Hannemana (drugiego gitarzysty i kompozytora) odebrała zespołowi znaczną ilości dawnego geniuszu. Można podziwiać muzyka, który wbrew okolicznościom chce robić swoje, tym bardziej, że dotychczasowe nagrania na pewno zapewniły mu na tyle dobry status materialny, że nie chodziło wyłącznie o skok na kasę. "From Hell I Rise" przypomina jednak, dlaczego tak wiele kompozycji Kinga ma dzisiaj status legendarnych, co uwypukla wszystkie mankamenty jego obecnej gry.
Reigning Phoenix/2024