Obraz artykułu Dadaroma - "Stanczyk"

Dadaroma - "Stanczyk"

81%

Debiutancki album Dadaroma wkrótce będzie mieć pierwszą rocznicę, ale warto do niego wrócić z kilku powodów. Po pierwsze nie przeczytacie o nim w polskiej prasie, po drugie polski akcent pojawia się w tytule, po trzecie (i najważniejsze) dzięki tej grupie wciąż można wierzyć, że hasło "J-Rock Is Dead" nie stało się faktem.

Kiedy zaczynałem słuchać J-Rocka, był to niszowy gatunek przyciągający garstkę pasjonatów na kilku skromnych forach, którzy emocjonowali się polskimi występami tak mało znanych grup, jak Gram∞Maria czy ∀NTI FEMINISM. Od tego czasu wiele się zmieniło, dzisiaj J-Rock i Visual Kei są doskonale znane na całym globie i potrafią zapełnić nawet największe hale. W bardzo wielu przypadkach zespoły są jednak produktami macierzystych wytwórni, a co za tym idzie kierowane są tak, aby zarabiać jak najwięcej. Gwałtowny wzrost popularności okazał się wprost proporcjonalny do utraty oryginalności i wciąż niewielu może się równać z dawnymi dokonaniami Dir en Grey, MUCC czy The GazettE. Okazjonalnie pojawia się jednak grupa, która potrafi wyjść poza schemat i takim przypadkiem jest właśnie Dadaroma. Może dlatego, że nie ciąży nad nimi kontrakt z żadną dużą wytwórnią...

 

Historia tokijskiego zespołu jest bardzo krótka. Pojawili się w styczniu 2015 roku, a publikacji teledysku do "Oboreru Sakana" nie towarzyszyły właściwie żadne działania marketingowe. Klip ma dzisiaj ponad siedemset tysięcy wyświetleń i choć jego otoczka - przypominająca z jednej strony "Ringu" Hideo Nakaty, z drugiej Final Fantasy - nie może zaskoczyć nikogo, kto z Visual Kei miał już do czynienia, to zawartość dźwiękowa jest znakomitym powrotem do najlepszych czasów japońskiego rocka. Powrotem, który jest nie tyle sięganiem po oklepane schematy, co ich kontynuacją na poziomie, jakiego odgórnie sterowane kapele nie mogą osiągnąć. Album zatytułowany na cześć polskiego błazna królewskiego jest jednocześnie debiutem oraz kompilacją. Jak to możliwe? W japońskich realiach single i mini-albumy są zdecydowanie popularniejszą formą publikacji od pełnych krążków, a Dadaroma zdołała nazbierać w ten sposób ponadgodzinny materiał. Jest przez to mało spójny, ale nie na tyle, aby utrudnić odsłuch.

Stańczyk w tytule nie jest przypadkowy. Yoshiatsu, lider zespołu, ma do podobnych postaci wyraźną słabość. Widać to zarówno w jego wizerunku, jak i w utworze otwierającym album - "Risley Circus", który jest nawiązaniem do Richarda Risley'a Carlisle, pomysłodawcy żonglerki przy użyciu nóg. Na pierwszym planie są przede wszystkim aktualne trendy w japońskiej produkcji - przytłaczająca ilość basu, chórki i elektronika wyraźnie nawiązująca do lat 80. Osoby nieoswojone z takim brzmieniem pewnie będą potrzebować chwili, aby się wsłuchać, a warto, bo kryje się tu unikalne połączenie dwóch legend Visual Kei. Z jednej strony wrzaski i specyficznie rytmizowane szarpnięcia za gitarowe struny przypominają metalcore'owy okres działalności Dir en Grey, z drugiej nastrojowe klawisze i czysty wokal Yoshiatsu wzbudzają skojarzenia z Malice Mizer z czasów, gdy przed mikrofonem stał Gackt.

 

"Saishuu densha", utwór numer dwa, zasłynął tym, że YouTube aż dwukrotnie - pomimo prób autocenzury - usuwało zrealizowany do niego teledysk (utrzymany w stylistyce soft-porno). Muzycznie delikatnie zahacza o jazzowe rewiry w stylu ponownie przypominającym Gackta, ale z jego solowej kompozycji "Papa lapped a pap lopped". Dostajemy tu coś w rodzaju sekcji dętej, którą odgrywa oczywiście komputer, a do tego tak skoczny rytm, że nawet małżonka Draxa poderwałaby się do tańca (kto oglądał "Strażników Galaktyki 2", ten wie, o co chodzi). Już te dwa kawałki pokazują, jak bardzo Dadaroma różni się od taśmowo produkowanych kapel wypełniających rozkazy inwestujących w nie zwierzchników. Jeszcze lepszy przykład to utwór "KURT", który pierwotnie pojawił się na mini-albumie "dadaism #2", ale tym razem został zaaranżowany wyłącznie na fortepian i głos. Z wręcz stereotypowej j-rockowej ballady wyrosła znakomita kompozycja w pełni odsłaniająca umiejętności Yoshiatsu, a przy okazji przypominająca nieśmiertelne ballady X-Japan. Kolejny znakomity moment na "Stanczyk" to mansonowe "Sex!". Zresztą związek Marilyna Mansona z japońskim rockiem był swego czasu bardzo intensywny. Hideto Matsumoto dostarczył mu wielu inspiracji (jeżeli nie wierzycie, zajrzyjcie TUTAJ), a zgodnie z plotką, to właśnie hide, a nie John 5 miał zagrać na "Mechanical Animals".

 

Uczciwie należy przyznać, że Dadaroma nie robi niczego nowego, ważne jest natomiast to, że sprowadzają Visual Kei na właściwą ścieżkę, gdzie chłodna kalkulacja i wierność trendom nie są najważniejsze. Czy przekona to kogoś, kto nie ma specyficznej wrażliwości sprawiającej, że Japonia jawi się nie tylko jako statek kosmiczny obcej cywilizacji, ale także jako najlepsze miejsce na świecie? Pewnie nie. W końcu to nie Babymetal, które przekroczyły wszelkie granice absurdu (w pozytywnym znaczeniu tego słowa), niemniej jest to najciekawsza j-rockowa grupa ostatnich lat i warto mieć na nią oko.


wydanie własne/2016


Oddaj swój głos:


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce