Od wydania "Dude Incredible" minęło wprawdzie dziesięć lat, ale Shellac wciąż w tym czasie koncertował, a Albini nigdzie się nie chował. Zajmował się tym, co zwykle, czyli siedzeniem w studiu Electrical Audio i realizowaniem swojej filozofii naturalistycznej produkcji płyt.
"To All Trains" też w zasadzie nie jest niczym nowym - to wciąż te same math-rockowe rytmy, ta sama donośna perkusja Todda Trainera, ten sam ostry niczym tasak bas Boba Westona i ta sama wsobnie hałaśliwa gitara Albiniego. Wszystko nagrane w tym samym studiu według tych samych metod. Różnica polega na tym, że to album niezwykle skondensowany. Niespełna półgodzinny cios między oczy pozbawiony pejzażowych dłużyzn i balansujących czasem na granicy wypełniaczy instrumentali znanych z poprzednich wydawnictw tria. Programowa surowość tej muzyki jest przez to doskonale wyeksponowana.
Choć ostatnie słowa "I Don't Fear Hell" (If there's a heaven, I hope they're having fun / Cause if there's a hell, I'm gonna know everyone) sugerują, że Albini miał wybierać się do piekła i być może rozmyślał o własnej śmiertelności, nie ma mowy o świadomym proroctwie - pracowano nad tym numerem jeszcze podczas sesji do "Dude Incredible". Faktem jest natomiast, że to bardzo udana reprezentacja idei pokrętnie rozumianego przez Shellac minimalizmu - z ascetycznej, operującej ciszą aranżacji wybija się smolisty groove, który co jakiś czas stara się zatrzeć tropy, a wtóruje mu wyjący, urywany riff gitary. Te charakterystyczne pauzy, zestawione ze wspaniałymi brzmieniowymi wygięciami i sprzężeniami, znajdziemy jeszcze na stąpającym twardo "Days Are Dogs" czy "Wednesday" z wybornie narastającym niepokojem.
Śmierć jeśli już się tu przewija, to w zupełnie innych kontekstach. Najpierw w "How I Wrote How I Wrote Elastic Man (Cock & Bull)", który stanowi zaskakująco chwytliwy hołd dla ikony alternatywy nie mniejszej od samego Albiniego, zmarłego przed sześcioma laty Marka E. Smitha. Następnie pojawia się w napędzanej niemal nowofalowym rytmem miniaturze "Scabby the Rat", który upamiętnia zmarłego w 2019 roku przyjaciela Roba Warmowskiego, inżyniera dźwięku i lidera surf-punkowej grupy Defoliants z Chicago. Na ogół Shellac emanuje jednak świeżością i intensywnością - wystarczy posłuchać otwierającego album "WSOD", by natychmiast zostać zgniecionym żużlowym noisem.
W galopującym na złamanie karku "Chick New Wave" Albini kpi z pozerskiego, pseudorebelianckiego mainstreamu, w "Girl From Outside" zdarza mu się nawet zarzucić wgryzającym się w pamięć wersem: You kick ass on the song, high five!, a w "Scrappers", używając dziecięcej perspektywy, romantyzuje złomiarzy, porównując ich do... piratów. Rodzi się z tego historia o relacji ojca z synem, w której to ten drugi doradza pierwszemu szacunek do samego siebie i odejścia z przemocowego środowiska pracy. Coś takiego uszyć potrafił tylko Albini. No, może jeszcze wspomniany Smith.
"To All Trains" jest pełne życia, ironii i tej surowej energii, która od samego początku napędzała zarówno Shellac, jak i poprzednie zespoły jego lidera. Wszyscy już nostalgiczne i żałobnie rozpłynęli się nad faktem, że to ostatnie wydawnictwo grupy i owszem - miejsce Albiniego w alei najbardziej konsekwentnych sław muzyki niezależnej pozostanie niezachwiane, a peany na jego cześć nie są przesadzone. Wszystko wydarzyło się za wcześnie i w złym momencie (o ile istnieje dobry moment), ale ta płyta ma do zaoferowania więcej niż tylko romantyczny status "ostatniego wydawnictwa Albiniego". To ciasny splot agresji i przestrzeni, do tego ekspozycja wszystkiego, co w Shellac najlepsze, podane zresztą w prawdopodobnie najbardziej zwartej i niezmąconej formie. W dorobku zespołu to oczywiście nic przełomowego, ale czyż nie za stałość i bezkompromisowość ceniliśmy go najbardziej?
Touch and Go Records/2024