Obraz artykułu Deicide - "Banished by Sin"

Deicide - "Banished by Sin"

50%

Po trzech i połowie dekady działalności, premiera każdej kolejnej płyty Deicide wciąż jest ważnym wydarzeniem w metalowym światku, nawet jeżeli wynika to z szacunku do pierwszych albumów, a nie z utrzymywania wysokiego poziomu. Nie inaczej było w przypadku "Banished by Sin" - przykuł uwagę zarówno ze względu na kult florydzkich bluźnierców, jak i kiczowatą okładkę, bliźniaczo podobną do tej z niedawno wydanego solowego materiału Kerry'ego Kinga.

"Banished by Sin" to mieszanka elementów wybitnych i w najlepszym wypadku przeciętnych. Wyróżnia go krystalicznie czysta, dopracowana produkcja, co nie jest nowością na albumach Deicide, a jednak tym razem poprzeczka została pod tym względem zawieszona jeszcze wyżej. Z jednej strony pozwala to uwydatnić świetne, frazowane niskim growlem partie wokalne Glena Bentona i doskonałe partie gitarowe świeżo pozyskanego do składu Taylora Nordberga (muzka Inhuman Condition), z drugiej kwartet z Tampy stracił na charakterze i zadziorności. Pieczołowitość pracy wykonanej w studiu Smoke & Mirrors odarła go z drapieżności, pozostawiając kolejny idealnie brzmiący krążek bez duszy.

 

Nie pomogło okrojenie materiału z charakterystycznych, zapadających w pamięć motywów - to wciąż dobrze napisany i wykonany death metal, ale pozbawiony własnej tożsamości. Boli to podwójnie, bo przy zawsze wysokim poziomie agresji, muzycy Deicide zazwyczaj potrafili przykuć uwagę nieoczywistymi rozwiązaniami. Tutaj tego brakuje, są za to momenty, kiedy Amerykanie brzmią tak, jakby zastąpiła ich sztuczna inteligencja.

 

Przeszkadza to tym bardziej, że pod całą tą bezdusznością kryje się bardzo dobry album z charakterystycznymi, frazowanymi wokalami, tnącymi riffami przeplatanymi fenomenalnymi, melodyjnymi solówkami (największy atut materiału). Razi nieco praca perkusji - pod względem wykonawczym, nie kompozycyjnym - bo przy tak ugrzecznionym brzmieniu wysunięcie jej na przód sprawia, że nieustanna uderzająca podwójna stopa po prostu męczy. Byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie zabrakło polotu - członkowie Deicide wydają się godzić ze skazaniem ich na zjadanie własnego ogona. Szkoda, bo w nielicznych utworach (chociażby w "Faithless") niespodziewanie wskakują na wyższy poziom i przypominają, dlaczego jest to tak istotny dla metalu zespół.

 

To wszystko sprawia, że chociaż album mieści się w czasowych normach gatunkowych, pod sam koniec po prostu męczy. Przesadna grzeczność brzmienia nie pozwala rozwinąć skrzydeł agresji, riffy pozbawione są czegoś, co by je wyróżniało, a jednocześnie partie solowe oraz wokalne przykuwają uwagę. Dzięki nim "Banished by Sin" nie jest po prostu muzyką z drugiego planu, a jednocześnie nie jest na tyle interesujący, by odpłacić za poświęcenie mu pełnej uwagi.

 

Jest w tym ironia, że Deicide - ikona bezkompromisowego przesuwania norm ekstremy i szokowania - na stare lata nagrał płytę poprawną i bezpieczną. "Banished by Sin" to dobry materiał, któremu brakuje jednak charakteru i który zdaje się być taśmowym wytworem. Jest tutaj wiele świetnych elementów, ale ukrytych pod płaszczykiem spełniania oczekiwań fanów i wydawców.


Reigning Phoenix Music/2024



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce