W oczy rzuca się długość albumu - trwa aż sześćdziesiąt sześć minut. Taka objętość może stwarzać warunki sprzyjające niespójności i tak też dzieje się tutaj. Przemycanie elementów ambientu i jazzu nie jest nowością w twórczości Hanny Raniszewskiej, ale na "Ghosts" próbuje zmieścić tyle pomysłów, że nieco zaburza ich proporcje. Koronnym przykładem tej niespójności jest aż jedenastominutowy utwór "Komeda", który powstał jako trzyczęściowy autorski hołd pianistki dla zmarłego pięćdziesiąt cztery lata temu polskiego jazzmana.
Dużo w "Komedzie" przestrzeni, bogato zaaranżowanych teł i pochłaniających się pogłosów, które teoretycznie pasują do mglistej aury płyty, ale gęste, jednoznacznie jazzowe partie klawiszy odbiegają stanowczo od jej stylistycznego rdzenia. Brzmi to jak fragment zupełnie innego projektu, który mógłby zostać wydany autonomicznie. To piękna, subtelna i natchniona kompozycja, lecz z wielką chęcią wysłuchałbym jej w kontekście całego albumu korzystającego z konwencji quasi-jazzowej.
Zwiększyła się niewątpliwie śmiałość Rani jako wokalistki, śpiewa mniej więcej w połowie utworów. Jej głos, choć nienaganny technicznie, nie jest specjalnie charakterystyczny, ale prezentowana przez nią wokalna delikatność sprawdza się znakomicie. Eteryczne tekstury, na bazie których pianistka zbudowała formułę albumu, zlewają się z lekkim i czystym wokalem, który odrywa się od znaczeń słów i płynie jak podmuch listopadowego powietrza. Słychać to zwłaszcza w "A Day in Never" i "Moans". Drugi z nich imponuje szczególnie oddalającą się senną wokalizą.
Są też bardziej problematyczne fragmenty śpiewane - singlowe "Hello" swoją piosenkowością i niespodziewaną przebojowością nie pasuje do pogrążonego w zadumie klimatu, a "Don't Break My Heart" z udziałem Duncana Bellamy'ego za bardzo przypomina soulową amerykańską balladę. Dużo lepiej wypada przestrzenny "Dancing With Ghosts". Duet, który Rani popełniła z Patrickiem Watsonem, doskonale sprawdziłby się jako ilustracja intymnej filmowej sekwencji, w której bohaterka powraca wspomnieniami do czasów sprzed doświadczenia przejmującej straty.
Największym atutem "Ghosts" jest warstwa instrumentalna. Narracyjne partie fortepianu to jedno, ale największe wrażenie robią wspomniane eteryczne tekstury. Ambientowe loopy ("24.03"), wznoszące się wysoko chmury dźwięku ("Utrata") i szumy wypełniające tła ("Whispering House") rzeczywiście dają wrażenie, jakby nad całą tą muzyką tańczyły duchy. Słychać delikatne inspiracje spirytualnymi momentami "Équinoxe" Jean-Michel Jarre'a, ale u Rani dużo więcej jest oddechu i autorskiego podejścia. Nie zdziwiłbym się, gdyby za tymi rozwiązaniami stały jakieś fascynacje ruchami powietrza. Zwraca uwagę ponadto specyficzne zaaranżowanie smyczków, które głównie rzężą w tle, ale tym szklistym rzężeniem znacząco wzmacniają nawiedzony nastrój kompozycji. "Olte Terra", "The Boat" i "A Day in Never" zyskują przez to ukryty kontekst ludowy i nawiązanie do słowiańskiej melancholii. Z kolei w drugiej połowie "Thin Line" wiolonczela dryfuje z jeszcze większą mocą ku bolesnej rozpaczy.
Mimo kilku stylistycznych niespójności, "Ghosts" to bez wątpienia najlepszy album Hani Rani. Subtelność i empatia, z jaką artystka opowiada o śmierci sugerują szczególnie osobisty charakter tego materiału. Kiedy wybrzmiewają ostatnie dźwięki surowej "Nostalgii", można poczuć się emocjonalnie najbliżej pianistki. Ta kameralność, autentyczność i szept na długo staną się jej wizytówką. Na "Ghosts" Rani stawia na duszę.
Gondwana Records/2023