Gdyby zacząć odsłuch od drugiego od końca "The Second Talk", można by pomyśleć, że jesteśmy świadkami zaskakującego wyjścia późnego Aerosmith z cienia swojego przebojowego dorobku, spowalniającego firmowe, bluesrockowe zagrania do stopnia, który pozwolił stworzyć balladę naprawdę pasującą do ścieżki dźwiękowej z armagedonu (w odróżnieniu od "I Don't Want to Miss a Thing").
Nie zabrakło nawet kluczowego elementu - zbieżności wokalnych. Eugene S. Robinson w niemówionych, wykrzykiwanych partiach brzmi zaskakująco podobnie do Stevena Tylera, zwłaszcza do jego prawie-doomowego oblicza w "Round and Round" albo kiedy przeciąga każdą ostatnią sylabę w wersach z nagranego wraz z sekcją dętą "Chiquita". Porównanie do zespołu, którego twórczość została skwitowana przez Run-D.M.C. jako wieśniacki bełkot nie jest może zachęcające, ale krok w tym kierunku nawet przez chwilę nie wydaje się o jednym krokiem za daleko od tego, z czym dotąd kojarzył się Oxbow. To jeszcze jedno z jego licznych wcieleń i podobnie jak przy wszystkich poprzednich, także tutaj nie służy kamuflowaniu, tylko podkreślaniu unikalnej tożsamości.
Jeszcze bliżej klasycznej, rockowej ballady znajduje się wcześniejszy utwór - "Million Dollar Weekend". Tym razem można uznać, że zniekształcający rzeczywistość pryzmat Oxbow został nałożony na mniej punkowe wcielenia grunge'u, czyli na przykład Pearl Jam albo Soundgarden. Jeżeli dorzucić do tego finałowy "Gunwale", gdzie równy, powolny rytm perkusyjny i hałasy z tła akustycznego zostały odsunięte na pozycję podkładu pod porażające popisy wokalne Robinsona, wyłania się poruszający, obdarzony własną dramaturgią tryptyk, oddzielony zresztą od reszty albumu niespełna trzydziestosekundowym przerywnikiem w postaci ścieżki zatytułowanej jedynie dwoma pustymi cudzysłowami. To jak odrębna EP-ka wtopiona w album, która pozostaje jednocześnie jego spójną częścią.
Powrót do początku "Love's Holiday" (albo przeniesienie się do niego pętlą) zamienia intymność na przebojowość sabotowaną noiserockową gitarą spod znaku Halo of Flies albo Scratch Acid. Odseparowany refren "Dead Ahead" pewnie nieźle by sobie poradził w notowaniach rockowych radiostacji głównego nurtu, ale to nie pierwszy raz, kiedy zespołów pokazuje, że gdyby tylko chciał, mógłby wspiąć się znacznie wyżej na drabinie faworyzującego łatwe w sprzedaży towary przemysłu muzycznego. Kolejnego przykładu szukać nie trzeba, bo już następny w kolejce "Icy White & Crystalline" to być może najbardziej rockowy kawałek - nieposzatkowany nieprzewidywalnymi zmianami tempa, hałasami, zwrotami stylistycznymi - w całym dorobku grupy. Wpływy grunge'u ponownie zostały wyraźnie zaznaczone, ale tym razem tego bardziej punkowego, dociążonego niemal metalowymi riffami jak w "I Hate Myself and Want to Die" Nirvany albo "Leafy Incline" Tad.
Ten dyptyk również można by oddzielić od reszty "Love's Holiday" i on także stanowi jego nierozrywalną całość. "Lovely Murk" przynosi natomiast podwójne zaskoczenie. Obecność Linguy Ignoty podpowiada utworzenie duetu śpiewającego tak, jakby jutra miało nie być, ale zamiast kipiących od emocji, desperackich wrzasków, Kristin Hayter przybiera swoje łagodniejsze, niemal folkowe wcielenie znane chociażby z utworu "Pennsylvania Furnace" z jej ostatniego albumu, a unosząca się nad rezultatem aura okazuje się sielankowa, podnosząca na duchu, choć okraszona wersami, które na idealne towarzystwo do relaksu na łonie natury w ogóle nie wskazują, na przykład: Miłość jest jak głód, kiedy umierasz z pragnienia. Do miłości wszystko się zresztą tutaj sprowadza - miłość przenika każdy tekst i leży u podstaw albumu, a za fundament posłużyły melodie, które gitarzysta Niko Wenner nucił swoim dzieciom. Niewykluczone zresztą, że Robinson zrujnował ich pierwotne zastosowanie po powiązaniu tekstu z muzyką - Wenner pewnie będzie miał odtąd w głowie fragmenty o zarzutach o prostytucję, tonięciu w alkoholu albo tarzaniu się w samobójstwie, a nie jest to tematyka, z jaką chciałoby się przedwcześnie konfrontować nieletnich.
Inna miłość dała początek "Love's Holiday", inna została na nim uchwycona. Są w niej dramatyczne uniesienia i równie intensywne upadki, ale nie z typową dla rocka przelotnością poszukujących cielesnych uniesień dwudziestoparolatków. To nie jest ta pierwsza miłość w życiu, tylko być może ostatnia albo nawet jedynie nadzieja na miłość, która już nigdy nie nadejdzie. Piękne i bolesne zarazem, dokładnie tak, jak cała zawartość tego wydawnictwa.
Ipecac Recordings/2023