Nie zamierzałem dawać "Foregone" żadnej szansy, ale do skonfrontowania się z nim skłoniły mnie coraz częściej pojawiające się w sieci opinie sugerujące, że tym razem wcale nie jest źle. Pokierowałem się raczej wrodzonym sceptycyzmem, niż faktyczną ciekawością, ale w efekcie przesłuchałem nowe In Flames i coś jest na rzeczy.
"Foregone" przypomina poniekąd całą karierę In Flames w pigułce. Jest na nim sporo elementów pokazujących, dlaczego zespół tak szybko dorobił się imponującego statusu i co zadecydowało o jego wyjątkowości. Jest też trudny do przełknięcia zakalec wyraźnie przypominający o upadku szwedzkiej ekipy. Już ta dwutorowość świadczy o tym, że jest to album bardzo nierówny, a w dodatku dołożono wszelkich starań, aby szybko odstraszał nowych słuchaczy za sprawą ciasnego upchnięcia wszystkiego, co najgorsze na samym początku - znajdujące się w pierwszej połowie materiału "Meet Your Maker" czy "Bleeding Out" są fatalne. Później też zdarzają się koszmarki, ale im dalej w las, tym lepiej.
Faktycznie "Foregone" jest najlepszym materiałem In Flames od lat. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Szwedzi zdecydowali się na krok wstecz o blisko dwie dekady - kompozycje nagle stały się znacznie bardziej rozbudowane, co rusz pojawiają się ciekawe aranże, a cały ten cukierkowy kicz powoduje bardziej przesłodzenie niż odruch wymiotny. Powroty do korzeni nie brzmią przy tym tak, jakbyśmy mieli do czynienia z grupą naśladowców. Chociażby "Foregone, Pt.1" gwarantuje, że obcujemy z tym samym zespołem co przed laty. Wymieszanie lepszych partii z wyraźnie nieudanymi działa wybitnie na niekorzyść materiału, ale nie zmienia to faktu, że pierwszy raz od dawna można powiedzieć coś dobrego o twórczości In Flames, a sam materiał potrafi zabrzmieć świeżo i wręcz zaskoczyć.
Trudno przy tym nie zadać sobie pytania o to, na ile szczery jest ten częściowy powrót do korzeni. Nie sposób stwierdzić, czy Szwedzi faktycznie chcieli wrócić do lepszych momentów swojej kariery, czy też dostrzegając spadającą popularność, zdecydowali się na wyciągnięcie ręki do tych osób, które dawno temu postawiły na nich krzyżyk. A może celem było utworzenie pomostu łączącego fanów obydwu wcieleń zespołów? Wydaje się najbardziej prawdopodobne - In Flames balansuje pomiędzy swoimi dwoma obliczami, ale zazwyczaj z nienajlepszym rezultatem. Nawet rozbicie utworu tytułowego na dwie zauważalnie odmienne kompozycje może wskazywać na obranie takiego kursu, ale znów nasuwa się pytanie - jeżeli "Foregone" ma być albumem dla wszystkich, to czy w efekcie będzie materiałem dla kogokolwiek?
Nierówność, wymieszanie kapitalnych, zaskakujących zagrywek z trudnym do słuchania kiczem uderzają z największą siłą. Z romansu współczesności z sentymentem powstał materiał, który ostatecznie chyba nikogo nie porwie, ale niezaprzeczalnie jest to i tak najlepszy album In Flames od dwóch dekad. Poprzeczka nie była zawieszona wysoko, ale całościowo "Foregone" potrafi się wybronić. Nie jest to tryumfalny powrót, udało się jednak uniknąć wzbudzania uczucia zażenowania, jakie często pojawia się w przypadku artystów powracających do dawnej stylistyki. Brakuje w tym konsekwencji, bo gdyby Szwedzi zdecydowanie odcięli się od ostatnich wydawnictw, efekt mógłby okazać się bardziej udany. Bez tego "Foregone" przypomina zlepek różnych elementów zaczerpniętych z całej dyskografii grupy, gdzie przebłyski geniuszu przeplatają się z przypomnieniami o tym, dlaczego In Flames już nigdy nie odzyska dawnego blasku.
Nuclear Blast/2023