Próżno na "Cracker Island" szukać przebojów na miarę "Feel Good Inc.", "Clint Eastwood" albo "Dare" (po "Demon Days" Gorillaz nigdy nie skomponowało zresztą refrenów równie szybko chwytających i równie długo powracających w pamięci). Syntezatorowa melodia i gwizd w "Silent Running" czy funkowy groove z "New Gold" potrafią wprawdzie zagnieździć się w głowie na dłużej, ale większość z tych niespełna czterdziestu minut wypełnia dryfowanie na łagodnych dźwiękach.
Sielankowe, nawet jeżeli w końcówce rozproszone niby pop-punkiem z przesterowaną na hyperpopową modłę gitarą, "Skinny Ape"; utrzymane w średnim tempie, w warstwie dźwiękowej sprawiające wrażenie optymistycznego "Oil" z gościnnym udziałem Stevie Nicks z przeżywającego w ostatnich latach drugą młodość Fleetwood Mac; rozświetlone reggaetonem, karaibskim nastrojem i tekstem w hiszpańskim języku odśpiewanym przez Bad Bunny'ego "Tormenta" - każde z nich sprawia, że chociaż album ukazał się w drugiej połowie zimy, meteopaci mogą odczuć bóle głowy po gwałtownym nadejściem słonecznego lata. Jeżeli zapragną jednak powrócić do temperatur poniżej zera, deszczu i szalejącego nad głowami tajfunu, wystarczy wgryźć się w teksty.
Tytułowa wyspa to Wielka Brytania, a cracker to pejoratywne określenie białego człowieka, co po zsumowaniu daje refleksję na temat współczesności ubraną w formę symbolicznego pochłonięcia przez fanatyzm w wyimaginowanej, odciętej od świata sekcie (ostatnim krzyku mody Hollywood - chociażby Jared Leto i Ezra Miller pokusili się o wcielenie w role religijnych liderów). Lekki ton muzyki nie jest więc w tym ujęciu ostrym kontrastem, a raczej wczuciem się w perspektywę zaślepionych mieszkańców i mieszkanek Cracker Island przekonanych o odnalezieniu raju na Ziemi, niedostrzegających, że ktoś wzniecił w nim pożar. Jeżeli odjąć otoczkę fabularną, zostaje sprzeciw wobec alt-rightowej wizji świata i transferu ludzkich świadomości do mediów społecznościowych. Można kręcić nosem, że podobne tematy są ostatnio poruszane nieustannie, ale trzeba wtedy pójść o krok dalej - gdybyśmy nie musieli każdego dnia mierzyć się z rasizmem, ksenofobią, teoriami spiskowymi i coraz bardziej agresywną rzeczywistością internetu, na pewno nikomu nie chciałoby się o nich śpiewać.
Jeżeli już narzekać na powtarzalność, to raczej na tę w sferze muzycznej. Ponad dwie dekady temu, na debiutanckim albumie, Albarn ze spółką zdołali pojednać alternatywny rock i dub, lo-fi i hip-hopowe scratche, utwory instrumentalne i wokalne, radosne i ponure. Paleta barw odzwierciedlała charakter zespołu - podobnie jak można było dorysować mu każdy dostępny dla niczym nieograniczonej fantazji atrybut; tak też dało się dołożyć każdy dźwięk. Dzisiejsze Gorillaz może nie gra ich mniej, ale gra je wszystkie naraz. "Cracker Island" to wyciąg z niezliczonych inspiracji - współistnieją jednocześnie w niemal każdym utworze. Z jednej strony stopień spójności jest w rezultacie bez porównania wyższy, faktycznie mamy do czynienia z materiałem od początku do końca przemyślanym jako album (czego o "jedynce" nie da się napisać); z drugiej nieokrzesane i nieprzewidywalne Gorillaz potrafiło wzbudzić znacznie intensywniejsze odczucia. To samo tyczy się zresztą gości - Thundercat, Stevie Nicks, Tame Impala czy Beck to ekstraliga, ale zarazem osoby, które z łatwością wchodzą w tę konwencję i wydają się bezpiecznymi wyborami.
Bardziej refleksyjne niż taneczne Gorillaz, zachęcające raczej do wtopienia się w ulubiony fotel i wpatrywania w niebo za oknem niż podrywające z niego potężnym beatem albo zaskakującym mariażem gatunkowym, może nie ma dawnej intensywności, ale jako album tematycznie głęboko zakorzeniony w realiach 2023 roku, "Cracker Island" przynosi potrzebną chwilę wytchnienia i ulgi, której nie przysłaniają eskapistyczne wizje i udawanie, że wszystko jest w porządku.
Warner Music/2023