Obserwowanie losów Jesu jest w jakiś sposób fascynujące, bo Broadrick - któremu można przypisać multum zasług w rozwoju metalu ekstremalnego - robi, co może, by nie korzystać z mocy własnego statusu. Albumy Jesu w okolicach premiery nie wyskakują z lodówki, a zwłaszcza w ostatnich latach działalność grupy jest tak cicha i pozbawiona gwałtowności, że aż zastanawiam się, czy Justinowi bywa z tego powodu przykro.
Brak szumu nie wziął się znikąd - w ciągu prawie dwóch dekad tercet z Abergele nie zawsze porażał skutecznością. Trafiały się świetne momenty - jak split z Envy, japońskimi legendami screamo albo gęsty od negatywnych emocji debiut - ale im dalej w las, tym dziwniej i to w niekoniecznie pozytywnym sensie. Dwa krążki nagrane z Markiem Kozelkiem czy nieśmiało shoegaze'ujący "Terminus" z 2020 roku zdradzały objawy zmęczenia materiału, ale "Pity/Piety" sygnalizuje powrót do okresu ze złotych lat, a nie brzmi jak tania gra sentymentem skierowana do fanów "Jesu" czy "Conqueror".
Broadrick najzwyczajniej w świecie zignorował piosenkowe formy, zrezygnował z ultraatłasowych kompozycji ułożonych tak, że aż irytują. Zamiast tego popłynął tam, gdzie poniosła go wena, bez nakładania sztucznych ograniczeń. Najnowsze wydawnictwo Jesu fascynuje przede wszystkim swobodą, w ramach której zespół w pełni oddaje wisielczą atmosferę i nie musi uciekać się do redukcji czegokolwiek w celu uzyskania przyswajalnych piosenek.
Już czas trwania "Pity/Piety" sugeruje, że Jesu nie zamierza kłaniać się nikomu w pas. Tylko dwa numery, ale każdy trwa ponad siedemnaście minut - Broadrick pozwala sobie na wiele, a jednocześnie nie nadużywa uprzejmości słuchaczy. Tegoroczna EP-ka to te same rejony stylistyczne, co zawsze. Jest w niej miejsce na zapętloną melodykę shoegaze'u, pomrukujące drony mknące w tylko sobie znanym kierunku i oczywiście post-metal równie ciężki, co subtelny. Na szczęście ostatni z wymienionych trzonów jest tym najmniej istotnym, bo Broadrick z kolegami nie ciska w słuchacza walcowatymi riffami, oferują za to dużo przestrzeni.
Obydwa utwory płyną przed siebie w niespiesznym tempie, a leniwe gitarowe snuje - zbudowane z reguły na paru prostych dźwiękach - obudowywane są klawiszowymi mgiełkami i wytrwałą w prezentowaniu miarowych beatów sekcją rytmiczną. Zwłaszcza "Pity" wywiera świetne wrażenie swoim sinusoidalnym charakterem - czasami numer wydaje się narastać, a hałas intensyfikować, ale gdy tylko to następuje, zespół wraca do akustycznej melodii i kilkukrotnie to powtarza. "Piety" skonstruowano na bardzo podobnej zasadzie, bo nawet gdy w pierwszej połowie utworu robi się złowrogo, trochę jakby zainfekować grunge cierpkim noisem, to później i tak jesteśmy otuleni uroczo leniwym, choć rozjechanym tonalnie patentem gitarowym. Ta konwencja ewidentnie im służy, bo kawałki - mimo długości - cały czas trzymają w napięciu.
"Pity/Piety" to powrót do formy w świetnym stylu i na przekór zasadom, czyli tak, jak Justin Broadrick lubi najbardziej. Czas pokaże, czy to najlepsze z wydawnictw Jesu, ale można już uznać, że zdecydowanie jedno ze ścisłej czołówki.
Avalanche Recordings/2022