Obraz artykułu Worm - "Bluenothing"

Worm - "Bluenothing"

85%

Worm nie przeistacza się na najnowszej EP-ce w motyla, ale nadaje death/doomowi kolorów, którymi nie mienił się od lat. Wskaźnik na odcinku gruz-poszukiwania przechyla się wyraźnie w kierunku tego drugiego, ale "Bluenothing" nie jest błądzeniem bez planu - to spięcie w klamrę wszystkich mocnych stron gatunku.

Jedni z najistotniejszych graczy w katalogu 20 Buck Spin od początku działalności próbowali unikać stereotypów związanych z ograniczoną konwencją death/doom metalu. Zawsze chcieli jak najbarwniej urozmaicać ślamazarne walce, czasami przy pomocy zamaszystej melodyki z korzeniami w rocku gotyckim, w innych przypadkach za sprawą czystego wokalu albo gry ciszą i oszczędnego operowania riffami. Niestety mimo wysokich ambicji, dało się odnieść wrażenie, że zespołowi brakuje odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę i w pełni wyzwolić własny charakter.

 

Worm na etapie "Gloomlord" czy "Foreverglade" uchodził za interesujący skład, ale stojący w niezdarnym rozkroku. Z jednej strony do głosu dochodziły rozwiązania spoza sprawdzonej puli, z drugiej całość tłumiła przesadna wierność gatunkowym regułom. Na szczęście na "Bluenothing" nikt nie wahał się przed realizacją osobliwych wizji. Florydzka drużyna wyruszyła w lot po własnej orbicie, nie zastanawiając się, czy ktokolwiek to zaakceptuje. W konsekwencji najnowsze wydawnictwo można umiejscowić w jednym rzędzie z kanonicznymi nagraniami legend wytwórni Peaceville, co nie oznacza, że zespół usilnie próbuje stać się akceptowalnej jakości odpowiednikiem Paradise Lost albo Anathemy. Łącznikiem pomiędzy tymi nazwami pozostaje brawura i budowanie swojego świata od zera, zamiast wchodzenia z butami w cudzy.

 

Panowie w końcu odnaleźli siebie i odkryli zdolność do kreowania świetnych melodii - często na granicy przedawkowania kiczu, co tylko wzmacnia autentyzm - i układania struktur kawałków bez sztywnego podziału na zwrotki i refreny. Mimo chwytliwości, części patentów utworów rozgrywane są nietypowo. Czasami może to być coś w konwencji wydłużonej miniaturki bez wyraźnego podziału na części ("Invoking the Dragonmoon"), częściej będą to złożone tematycznie i czasowo kolosy pozbawione cenzorskich cięć. Jeśli Worm ma pomysł na temat muzyczny, eksploatuje go do wyciśnięcia ostatnich soków.

 

W numerze tytułowym przewijają się ambientowe smugi, rozmarzone solówki o progrockowym wydźwięku, a nawet żałobna konwencja gotyckiego black metalu z linią gitary ciągnącą całość do przodu i piskliwymi pasażami klawiszy. Wszystko zamknięte w jedenastu minutach, bo jeśli koncepcja brzmi obiecująco, należy dać jej wybrzmieć w całości, a nie rozrzucać wyłącznie skrawki. To intrygujące, jak ogromna swoboda wykonawcza stoi za tym materiałem, bo właściwie żaden element nie brzmi podobnie do wcześniejszego, a jednocześnie trudno wychwycić w nim brak spójności czy niezdecydowanie. Każdy wątek wtłoczony w "Bluenothing" ma swoje miejsce, ponieważ krążkiem rządzi jednolita i osobliwa atmosfera - gdyby ktoś urządzał mroczny pogrzeb w kosmosie, byłaby to wymarzona ścieżka dźwiękowa do poprowadzenia ceremonii.

 

Death/doom metal z wisielczą atmosferą, dominującą nad piwnicznym hałasem, wyraźnie staje na nogi. Za sprawą "Bluenothing", Worm udowadnia gotowość do dźwignięcia nurtu na własnych barkach i trudno wyobrazić sobie, by zrobił to ktoś inny - takie materiały nie giną w odmętach zapomnienia.


20 Buck Spin/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce