Jedni z najistotniejszych graczy w katalogu 20 Buck Spin od początku działalności próbowali unikać stereotypów związanych z ograniczoną konwencją death/doom metalu. Zawsze chcieli jak najbarwniej urozmaicać ślamazarne walce, czasami przy pomocy zamaszystej melodyki z korzeniami w rocku gotyckim, w innych przypadkach za sprawą czystego wokalu albo gry ciszą i oszczędnego operowania riffami. Niestety mimo wysokich ambicji, dało się odnieść wrażenie, że zespołowi brakuje odwagi, by postawić wszystko na jedną kartę i w pełni wyzwolić własny charakter.
Worm na etapie "Gloomlord" czy "Foreverglade" uchodził za interesujący skład, ale stojący w niezdarnym rozkroku. Z jednej strony do głosu dochodziły rozwiązania spoza sprawdzonej puli, z drugiej całość tłumiła przesadna wierność gatunkowym regułom. Na szczęście na "Bluenothing" nikt nie wahał się przed realizacją osobliwych wizji. Florydzka drużyna wyruszyła w lot po własnej orbicie, nie zastanawiając się, czy ktokolwiek to zaakceptuje. W konsekwencji najnowsze wydawnictwo można umiejscowić w jednym rzędzie z kanonicznymi nagraniami legend wytwórni Peaceville, co nie oznacza, że zespół usilnie próbuje stać się akceptowalnej jakości odpowiednikiem Paradise Lost albo Anathemy. Łącznikiem pomiędzy tymi nazwami pozostaje brawura i budowanie swojego świata od zera, zamiast wchodzenia z butami w cudzy.
Panowie w końcu odnaleźli siebie i odkryli zdolność do kreowania świetnych melodii - często na granicy przedawkowania kiczu, co tylko wzmacnia autentyzm - i układania struktur kawałków bez sztywnego podziału na zwrotki i refreny. Mimo chwytliwości, części patentów utworów rozgrywane są nietypowo. Czasami może to być coś w konwencji wydłużonej miniaturki bez wyraźnego podziału na części ("Invoking the Dragonmoon"), częściej będą to złożone tematycznie i czasowo kolosy pozbawione cenzorskich cięć. Jeśli Worm ma pomysł na temat muzyczny, eksploatuje go do wyciśnięcia ostatnich soków.
W numerze tytułowym przewijają się ambientowe smugi, rozmarzone solówki o progrockowym wydźwięku, a nawet żałobna konwencja gotyckiego black metalu z linią gitary ciągnącą całość do przodu i piskliwymi pasażami klawiszy. Wszystko zamknięte w jedenastu minutach, bo jeśli koncepcja brzmi obiecująco, należy dać jej wybrzmieć w całości, a nie rozrzucać wyłącznie skrawki. To intrygujące, jak ogromna swoboda wykonawcza stoi za tym materiałem, bo właściwie żaden element nie brzmi podobnie do wcześniejszego, a jednocześnie trudno wychwycić w nim brak spójności czy niezdecydowanie. Każdy wątek wtłoczony w "Bluenothing" ma swoje miejsce, ponieważ krążkiem rządzi jednolita i osobliwa atmosfera - gdyby ktoś urządzał mroczny pogrzeb w kosmosie, byłaby to wymarzona ścieżka dźwiękowa do poprowadzenia ceremonii.
Death/doom metal z wisielczą atmosferą, dominującą nad piwnicznym hałasem, wyraźnie staje na nogi. Za sprawą "Bluenothing", Worm udowadnia gotowość do dźwignięcia nurtu na własnych barkach i trudno wyobrazić sobie, by zrobił to ktoś inny - takie materiały nie giną w odmętach zapomnienia.
20 Buck Spin/2022