Obraz artykułu Bladee - "Spiderr"

Bladee - "Spiderr"

78%

Okładka ósmego albumu Bladeego błyskawicznie stała się memem, ale jednym z tych, które tworzy się z uwielbienia, a nie dla drwin. Szwedzki twórca - określenie "raper" na jakiś czas trzeba zawiesić - ma w końcu do tego stopnia oddane i pokaźne grono fanów i fanek, że nie mogło zabraknąć współczesnych wersji laurek, ale grafika niepodobna do niczego, co dotąd opublikował może mieć także ukryte znaczenie.

Chociaż widnieje na niej übermensch - długowłosy mięśniak z pasem nabijanym ćwiekami i paskudnym pająkiem w dłoni, który nie robi na nim jednak większego wrażenia - napis na czole zdradza jego zgoła odmienną naturę. Hebrajskie emet według legend umieszczano w tym miejscu po to, by ożywić golema, ale jego wygląd zawsze miał w sobie coś odpychającego czy przerażającego (jak w ponad stuletnim filmie "Golem" Paula Wegenera, jednym z pierwszych horrorów w historii kina), a tutaj mógłby stanowić przynętę na niejednego wielbiciela Manowar, który najpewniej po dziesięciu sekundach odsłuchu uciekłby w popłochu przerażony niedoborem barbarzyńskich motywów.

 

Dlaczego Bladee zdecydował się na sięgnięcie po motyw golema? W średniowieczu rozumiano to biblijne określenie jako coś nie w pełni uformowanego, pozbawionego kształtu - być może Szwed chciał w ten sposób podkreślić, że znajduje się na etapie pośrednim, że "Spiderr" to zapis poszukiwań nowej tożsamości, czego nie należy bynajmniej rozumieć jako publikację materiału niekompletnego albo wybrakowanego. Odsłanianie siebie w stadium przejściowym zamiast przedstawiania w pełni oszlifowanych rezultatów to zaproszenie w głąb własnej intymności, ale akurat to nie jest dla Bladeego nowością.

 

Najwyraźniejsza zmiana w stosunku do wydanego jeszcze w marcu tego roku wraz z Ecco2K "Crest", a zwłaszcza w porównaniu ze wcześniejszymi solowymi albumami, to niemal całkowite zrezygnowanie z rapu (za wyjątek można uznać "Icarus 3reestyle") czy też rozmiękczenie go w tak bardzo chwytliwych melodiach, że musi zostać umieszczony w zbiorze opisanym jako "pop" (jak w momentalnie zapadającym w pamięć "Hahah") albo wręcz obranie kursu na swoiste "hyper-r'n'b" ("Blue Crush Angel" albo "Nothingg"), czyli hyperpopowy tygiel gatunkowy poddany procesowi ekstremalnego przerysowania, ale z auto-tune'owym wokalem grawitującym w kierunku The Weeknd.

 

Przemiana to ryzykowne posunięcie dla autora, który rozkochał w sobie tłumy specyficznym brzmieniem, ale nie ma niczego gorszego od zostania zakładnikiem własnej publiczności. Zresztą obrażona może się poczuć tylko ta najbardziej radykalna, nieznosząca żadnych odstępstw od schematu, bo w każdym z trzynastu nowych utworów można bez wysiłku odnaleźć Bladeego. Czy to w rozmarzonych, błogich melodiach i akordach syntezatorów; czy to w aurze niemalże wniebowstąpienia; czy w tak zdeformowanych punkowych rytmach, że ledwo da się je jeszcze odszyfrować ("I Am Slowly But Surely Losing Hope"); czy w jednym z najbardziej pozytywnych przekazów - przy całej swojej melancholii - we współczesnej, odbijającej ponurą rzeczywistość muzyce.

 

Whitearmor - stały producent Szweda - wspiął się przy tym na wyżyny swoich umiejętności, podsuwając szereg zaskakujących rozwiązań i pomysłów, chociażby tak nieregularne i poszarpane fragmenty melodii w "Blue Crush Angel", że gdyby najpierw usłyszeć wersję instrumentalną, trudno byłoby uwierzyć w możliwość nałożenia na nią wokalu. Odrębnym kalibrem jest "Hahah" - wszystko od bitu i wzniosłego nastroju przez samplowane cmoknięcie rodem z kreskówek po powtórzenie słowa crazy ponad pięćdziesiąt razy i zapewnienie I'm doing great ułożyło się w tak perfekcyjną konstelację, że tytuł najciekawszego i najbardziej przebojowego wspólnego dzieła duetu należy się bez ogłaszania konkursu.

 

Intuicja nie zawiodła Bladeego - oddalił się od miejsca, w którym stawiał pierwsze kroki na tyle niedaleko, by nie stracić znajomych kształtów z pola widzenia, ale pokonał jednocześnie wystarczająco długi dystans, by znaleźć się w nowym otoczeniu. Nauczył się tutaj nowych zastosowań dla swojego głosu, jeszcze pełniejszego wyrażania za jego pomocą emocji i swobodnego odnajdywania się na niekiedy tak osobliwych podkładach, że część z nich mogłaby się wydawać zupełnie niezdatna do współpracy z wokalem. Dla najbardziej zagorzałych fanów i fanek albumów "Red Light" czy "333" wycieczka poza wytyczone na nich granice może zakończyć się syndromem paryskim, ale nic nie wskazuje na to, by Bladee planował zawrócić z nowego kursu i pewnie jeszcze nie raz zaskoczy zapiskami z podróży.


Year0001/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce