Cedric Bixler-Zavala i Omar Rodríguez-López pięć lat temu znaleźli się w bardzo podobnej sytuacji, ale słusznie założyli, że w przypadku At the Drive-In muszą spoglądać w przeszłość. Może nie zapatrywać się w nią, ale skonstruować wyraźne odniesienia do post-hardcore'owych zagrywek, które opatentowali i za które pokochały ich tłumy. "In•ter a•li•a" to w rezultacie sprawne połączenie starego z nowym, ale nie dało się tego rozwiązania przenieść w niezmienionej formie na drugi projekt duetu.
W przypadku The Mars Volta kluczowym elementem zawsze była progresywność, ale rozumiana dosłownie, a nie jako prog-rockowa estetyka, dzisiaj najczęściej oznaczająca pompatyczny romantyzm wzorowany na którymś z projektów Stevena Wilsona. Nawet jeżeli granice muzyki jako takiej leżą na tyle daleko, że nie da się ich już przekroczyć, zespół nie ustawał w pokonywaniu własnych ograniczeń. Jego poprzednie dzieło - "Noctourniquet" sprzed dekady - podzieliło słuchaczy/słuchaczki jako wyjątkowo wymagające w odbiorze, niemal całkowicie pozbawione zgrabnych melodii, obszernie korzystające z syntezatorów, ale w porównaniu ze zmianami wprowadzonymi na najnowszym wydawnictwie, to wszystko okazało się zaledwie kosmetycznymi poprawkami. Nowa The Mars Volta to już niemal kompletnie inny zespół.
Oczywistą drogą rozwoju byłoby generowanie jeszcze bardziej połamanych rytmów, zapisywanie fragmentów szaleńczych improwizacji i oddawanie się stanom niemal podświadomego, gorączkowego tworzenia. Jeżeli jednak prześledzić historię free jazzu, okazuje się, że takie podejście częściej jest celem, a nie drogą. Gdyby ujednolicić jakość produkcji, wiele współczesnych albumów brzmiałoby bardzo podobnie do "The Shape of Jazz to Come" Ornette'a Colemana i za nic nie dałoby się odróżnić, w jakich dekadach powstawały. The Mars Volta ominęła tę pułapkę gwałtownym zwrotem w skrajnie innym kierunku i warto przed przystąpieniem do odsłuchu zapoznać się z intencjami zespołu, bo rozjaśniają, w jaki rezultat celowano.
Bixler-Zavala porównywał obecny stan rozwoju grupy z tymi momentami w karierach Petera Gabriela czy Phila Collinsa, kiedy wykonywali odważne kroki ku muzyce pop. Nigdy nie szli w całkowitą prostotę czy banał, nigdy nie motywowała ich koniunkturalna potrzeba wpasowania się w aktualny trend, ale ich nazwiska stały się symbolami rozpoznawalnymi dla wszystkich pokoleń, a najsłynniejsze przeboje można było usłyszeć zarówno u cioci na imieninach, jak i na szkolnej dyskotece. The Mars Volta podobny los raczej nie grozi, ale na siódmym albumie więcej odejmuje niż dodaje, łagodzi, temperuje, ułatwia dostęp rezygnacją z krzyku, agresywnych riffów, wprowadzając między innymi karaibskie rytmy, a efekt bez wątpienia przetasuje publiczność - osoby rozmiłowane w szaleńczym debiucie "De-Loused in the Comatorium" częściowo pewnie się wykruszą, ale na pewno znajdą się także takie, które tylko w najnowszym materiale znajdą coś dla siebie.
Otwierające album "Blacklight Shine" przypomina ten okres w rocku z lat 60., kiedy poszukiwano egzotycznych inspiracji. Przykładem może być "Waiting on a Friend" The Rolling Stones z użyciem dodatkowych perkusjonaliów, ale z tą różnicą, że Bixler-Zavala i Rodríguez-López nie przypominają cosplayerów zainteresowanych wyłącznie wierzchnią warstwą zjawiska, do którego się odwołują. Ustalona w tych niespełna trzech minutach (niewiele krótszych utworów zespół ma w repertuarze) łagodność będzie się utrzymywać już do końca, ale przefiltrowana przez odmienne barwy. Już w "Graveyard Love" skręca w nieco bardziej ponure, melancholijne rejony, ale nie stawia na tyle dużych wymagań, by spłoszyć przypadkowego słuchacza/przypadkową słuchaczkę. Wyjściowe założenia duetu zostały zaznaczone najwyraźniej, bo z jednej strony głos snuje przyjazną, rozczulającą melodię, z drugiej instrumenty wystrzegają się banału.
O kilka stopni bliżej popu jest nawet "Shore Story", które przypomina lo-fi balladę, jaką mógłby napisać Puma Blue z wokalem zahaczającym o r'n'b i w tym jednym momencie albumu The Mars Volta trafia w pole grawitacyjne kiczu. Szybko staje się jednak jasne, że korzysta z niego jak z trampoliny i od utworu czwartego dzieją się tutaj rzeczy najciekawsze (może z wyłączeniem przypominającego nie najlepszy cover Becka "Collapsible Shoulders").
W "Blank Condolences" na pierwszy plan wysuwa się niespodziewanie ktoś spoza wodzowskiego duetu, nowy perkusista w szeregach - Willy Rodriguez Quiñones, człowiek, który grywał z Miguelem Zenónem czy Davem Liebmanem, znakomity, doświadczony jazzman zachwycający nie tyle wymyślnymi solówkami, co umiejętnością zagospodarowania całego zestawu perkusyjnego w każdej sekundzie utworu. Oczarowuje również we "Flash Burns from Flashbacks"; rewelacyjnym "Equus 3" z udziałem Leo Genovese'a (pianistą między innymi Esperanzy Spalding) - z jednej strony najbardziej jazzowym utworze albumu, z drugiej najbliższym "starej" The Mars Volty - czy w "The Requisition", gdzie brzmi tak, jakby bębnił na "Perdition City" Ulver i bez dwóch zdań jest kluczowym elementem w nowej inkarnacji zespołu. Najmniej interesujące momenty wydawnictwa to z kolei te, w jakich tradycyjnie wywodzące się z cięższej muzyki zespoły szukają pojednania z szerszym gronem odbiorców - ballady. "Cerulea" czy "Palm Full of Crux" to ładne piosenki, ale bezbarwne, łatwe do zepchnięcia na pozycję tła.
Jestem jedną z tych osób, o których wspomniałem w pierwszym akapicie. Kiedy ukazał się debiut The Mars Volta miałem siedemnaście lat, przy premierze "Noctourniquet" dwadzieścia sześć - jako aktywny, wizjonerski zespół towarzyszyli mi w istotnym okresie formowania zainteresowań muzycznych i skłamałbym, gdybym nowy album próbował usytuować na równi z poprzednimi. Jeżeli jednak pozbyć się czysto subiektywnego bagażu doświadczeń, najgorszym możliwym ruchem byłaby próba odtworzenia dawnej magii, naśladowania siebie samego sprzed lat. Może to najsłabszy krążek w dorobku zespołu, ale każdy zespół może marzyć o nagraniu tak udanego i odważnego najsłabszego albumu.
Clouds Hill/2022