Można i bliźniacy Shears są w tym całkiem nieźli, choć na piątym albumie syntezatorów i syntetycznych bitów jest wyraźnie mniej niż na "Kiss My Super Bowl Ring" sprzed dwóch lat, a wraz z nimi nieznacznie, choć zauważalnie spadł poziom przebojowości duetu. "Horseshit On Route 66" to materiał surowy, z premedytacją nie w pełni oszlifowany i nawet jeżeli tu i ówdzie da się wychwycić wpadające w ucho melodie (na przykład w wieńczącym album "At the Campfire"), zagłuszają je hałasy, dziwaczne zakłócenia tła akustycznego, minimalnie przesunięte, nienakładające się na siebie w idealnym momencie ścieżki instrumentalne, przez które utwory sprawiają wrażenie pozlepianych srebrną taśmą klejącą i wprawionych w ruch dzięki gęstemu spryskaniu WD-40.
"Haunted House on Zillow" - pierwszy utwór - to pułapka. Upiorny śmiech wyciągnięty wprost z tandetnego domu strachów, prosty rytm sekcji rytmicznej i najpierw zblazowany, później agresywny wokal jednoznacznie sytuują brzmienie w okolicach horror punka, a chwilę później "OC93" podbija stawkę i nie trudno sobie wyobrazić, że po drobnym podrasowaniu mógłby znaleźć się na albumie japońskiego Balzac (może albumie z odrzutami i b-side'ami, ale jednak).
Jak już słuchacz w tym nastroju osiądzie, to dodatkowo zostaje uraczony jednym z najlepszych momentów wydawnictwa - rozpoczętym szaleńczymi uderzeniami w tomy i pięknie chroboczącym basem "Puerta de limosina". To do tego stopnia wściekły i bezwzględny kawałek, że nikt by nie mógł odmówić duetowi miejsca na jednej scenie obok Crass czy Subhumans i właśnie wtedy zaufanie purystów zostaje bez sentymentu podeptane. "Freight Yard" wokalnie skręca w rejony łagodnego indie rocka, muzycznie sięga po najsubtelniejszy możliwy breakbeat i tylko charakterystyczny bulgot basu nie pozwala zapomnieć, że to nadal ten sam zespół. W drugiej połowie wprowadzony zostaje wprawdzie kilkusekundowy, noise'owy przerywnik, ale komunikat The Garden jest wyraźny - gatunkowe schematy są na jego służbie, a nie na odwrót.
Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, rozwieją je lawirujące pomiędzy niszczącym głośniki digital-hardcore'owym bitem a akustyczną gitarką i muzakową melodyjką "Horseshit on Route 66"; odnajdujące punkt wspólny pomiędzy industrialnym rockiem a electro housem wzbudzającym skojarzenia z "Flat Beat" Mr. Oizo "What Else Could I Be But a Jester?" czy przedziwna konstrukcja "X in the Dirt", które z początku przypomina wersję demo indie rockowego hitu sprzed dwudziestu lat, później przez chwilę romansuje z punk rockiem, aż w końcu następuje drum-and-bassowe przełamanie, a tempo zaczyna szaleć jak wskaźniki kompasu w miejscu lądowania UFO.
Uznanie, że bracia Shears próbują zrobić komuś na złość albo udowodnić, że stary porządek świata przestał obowiązywać byłoby na wyrost. Po prostu wychowali się w gatunkowym labiryncie, w którym wszystkie ścieżki krzyżują się i doskonale wiedzę, gdzie znaleźć najciekawsze przecięcia, wzbudzające fascynację osobliwością, ale wolne od eksperymentowania na poziomie niedostępnym dla osób niezaznajomionych z ideami Fluxusu albo Scratch Orchestry. W dodatku im są starsi, tym coraz rzadziej potrzebują nici, żeby nie zabłądzić w tych wszystkich stylistycznych korytarzach, a na "Horseshit On Route 66" brzmią swobodniej i pewniej siebie niż kiedykolwiek dotąd. To jak dotąd najambitniejsza pozycja w ich i tak wolnej od szablonów twórczości.
Vada Vada/2022