Istnieje na to duża szansa. Nie jest to szczególnie oryginalny album, ale tym razem Bloodbath bez wysiłku szafuje kilkoma odcieniami death metalu na raz i w końcu słychać, że sprawia im to frajdę. "Grand Morbid Funeral" czy "The Arrow of Satan Is Drawn" są dobrymi płytami, choć czasami zbyt mocno przebija się w nich granie od linijki w zgodzie ze standardami wytyczonymi przez Entombed czy Dismember. Echa skandynawskich gigantów są słyszalne również na "Survival of the Sickest", ale tym razem bez nachalnego wciskania kopii doskonale znanych rozwiązań.
Można odnieść wrażenie, że kwintet cofnął się do prehistorycznego "Breeding Death", kiedy metal śmierci był dla niego wyłącznie rozrywką, więc bawili się nim do woli. "Survival of the Sickest" nasuwa podobne wnioski nie tylko ze względu na łączenie kilku form death metalu jednocześnie, ale przede wszystkim ze względu na znacznie mniej pompatyczny charakter. O ile na dwóch poprzednich wydawnictwach kapela z różnym skutkiem próbowała ugryźć ambitniejsze formy - okazjonalnie odwołując się do doom czy nawet black metalu - o tyle tutaj rządzi oldschool przygotowany na własnych zasadach. Odrobina luzu i zbastowanie z powagą to dobry kierunek, bo numery - nawet jeżeli sięgające pięciu minut - nieustannie gnają do przodu, a ich ożywcza brutalność każe wierzyć, że Renkse wraz Nystromem i resztą kolegów wciąż całymi sobą kochają death metal.
Co być może najistotniejsze, od początku płyty słychać, że Nick Holmes w końcu oswoił się z growlem, a jego ryk nie brzmi jak u dogorywającego pacjenta hospicjum - należycie uzupełnia warstwę instrumentalną. Nie ma co liczyć na powtórkę z "Gothic", ale brytyjski ponurak wreszcie udowodnił, że nie jest w zespole piątym kołem u wozu. Świadczy o tym brzmienie jego wokalu oraz aranżacje melodii, które świetnie spajają się z oldschoolowymi riffami, przypominają o złotych latach death metalu, kiedy growling pełnił rolę dodatkowego instrumentu, a nie tylko tła. Świetnie słychać to przed solówką w drugiej części "Putrefying Corpse", gdzie kostkowana partia gitary, prymitywny d-beat i sylabizowane frazy łączą się w jedność, a żaden element nie odstaje od pozostałych.
Bloodbath pozwolił sobie również na kilka thrashowych odprysków, co wzmacnia dynamikę krążka, bo kto wie, czy otwierający "Zombie Inferno" uderzałby tak wyraziście, gdyby nie riff rodem z Bay Area. Dobrze spisują się też wolniejsze numery, ukazujące walcowate oblicze metalu śmierci, czyli choćby "Dead Parade" z riffem godnym najwybitniejszych osiągnięć Morbid Angel i podbijającą go podwójną stopą.
"Survival of the Sickest" nie zmieni świata, ale po wielu latach zespół wpuścił trochę świeżego powietrza do nadgniłej krypty. Nowy album brzmi witalnie, energicznie, a przede wszystkim przekonująco i udowadnia, że Bloodbath to coś więcej niż tylko sprawna grupa rekonstrukcyjna.
Napalm Records/2022