Obraz artykułu Megadeth - "The Sick, the Dying... and the Dead!"

Megadeth - "The Sick, the Dying... and the Dead!"

75%

Megadeth od lat nie wydało dobrego albumu. Nie wydało też złego, po prostu ugrzęzło w wypracowanym na przestrzeni dekad schemacie, a status legend metalu gwarantował, że czego by Mustaine z ekipą nie nagrali w studiu, póki na koncertach będą sięgać po klasyki z ubiegłego stulecia, hale nadal będą pełne. Najdłuższa przerwa wydawnicza w historii zespołu najwyraźniej wyszła mu jednak na dobre, bo "The Sick, the Dying... and the Dead!" to jeden z jego lepszych materiałów w XXI wieku.

Tytuł szesnastego krążka zespołu przykuwa uwagę nie zawartymi w nim słowami, ale wielokropkiem - znakiem interpunkcyjnym zastosowanym w nazwach pierwszych trzech, dzisiaj klasycznych, kultowych, darzonych bezkrytycznym uwielbieniem albumach Megadeth. Niby nic, a jednak trudno sobie odmówić zdekodowania ukrytego komunikatu jako zapowiedzi powrotu do szczytowej formy przy jednoczesnym trzeźwym założeniu, że poziom z połowy lat 80. jest już poza zasięgiem, a sukcesem będzie sięgnięcie przynajmniej do jego połowy. Tyle Mustaine'owi udaje się osiągnąć już w początkowych trzech utworach.

 

Otwierający, tytułowy w tekście zawiera komplet przesłanek nakazujących doszukiwanie się odniesień do pandemicznej rzeczywistości z jej wczesnego, najgroźniejszego stadium, ale lider Megadeth zapewniał, że zainspirowała go czarna śmierć trawiąca Europę w XIV wieku i żadnych celowych paraleli nie konstruował. Nie ma to jednak większego znaczenia. Nawet gdyby Mustaine śpiewał o sezonowym przeziębieniu, riffy, jakie tutaj wyciąga; melodie, jakimi od pierwszego przesłuchania uzależnia; łagodne, akustyczne przełamanie niemal dokładnie w połowie i jedno z najlepszych metalowych yeah (bez celowych złośliwości wymierzonych w kierunku Metalliki) sytuują "The Sick, the Dying... and the Dead!" wysoko w dorobku kapeli i nie trzeba nawet dodawać: Jak na jej wiek.

 

"Life in Hell" to najwyraźniejszy łącznik z Megadeth z lat 80. Gdyby odjąć recytację ze środka kompozycji (co zresztą wyszłoby jej na dobre), zostałby gnający na złamanie karku kawałek przypominający o zamierzchłych związkach thrashu z punk rockiem. Po przebojowości poprzedniego utworu nie ma tutaj ani śladu, ale syntezę tych dwóch podejść - agresywnego i wpadającego w ucho - można znaleźć w "Night Stalkers", które pędzi na jeszcze wyższym biegu, już w pierwszej minucie bierze ostry zakręt na krótkie gitarowe solo i nie daje o sobie zapomnieć dzięki umiarkowanie chwytliwemu refrenowi.

 

Na tym etapie wyłania się powracający wzór nowych kompozycji, które często wyhamowują w samym środku i wprowadzają dodatkowy element. Tutaj jest nim głos Ice'a-T, człowieka zasłużonego i w metalu, i w rapie, i nawet w armii, do której nawiązuje tekst, ale trudno nie odnieść wrażenia, że obyłoby się bez tych jedenastu wersów na temat wojskowych helikopterów. Znacznie ciekawsze i bardziej zaskakujące jest przełamanie po kolejnej zwrotce-solówce - gitara akustyczna i symfoniczne tło czyszczą akustyczną przestrzeń dla znakomicie brzmiącego, chroboczącego basu raz po raz wspieranemu przez krótkie partie perkusyjne. Jak na solidnego lidera przystało, Mustaine wie, kiedy zejść na drugi plan i dać kolegom zabłysnąć nie tyle wirtuozerskim popisem, co podkreśleniem ich fundamentalnego znaczenia dla kształtu całego materiału.

 

W tej mini-trylogii kryje się największa siła albumu, który później równie wysokiego poziomu raczej nie osiąga (może za wyjątkiem obdarzonego zabójczym riffem "Célebutante" i "We'll Be Back"), ale nie spada też poniżej obowiązującego do samego końca miana jednego z lepszych materiałów Megadeth z XXI wieku.

Początkowe półtorej minuty "Dogs of Chernobyl" wydają się równie obiecujące, ale aranżacja wokalu zaskakuje, bo rezultat trudno nazwać śpiewem, to raczej osobliwa melorecytacja przypominająca wstęp do postapokaliptycznego filmu sprzed czterdziestu lat (podobne, nieśpiewane partie można usłyszeć również w "Killing Time"). "Junkie" przywołuje ducha "Cryptic Writings", najbardziej rockowego wydawnictwa w dorobku Megadeth, przez wiele osób znienawidzonego z tego powodu, a jednak znakomicie starzejącego się (niejeden młody muzyk zaprzedałby duszę za napisanie czegoś na miarę "Trust" czy "Secret Place"). O krok dalej idzie "Mission to Mars" - być może najbardziej radiowa piosenka w dorobku Mustaine'a, okraszona do bólu cringe'owym tekstem o locie w kosmos (dla komfortu słuchania w większość tekstów lepiej w ogóle się nie zagłębiać), w połowie (znowu) przerwana relacją dowódcy z lotu pomiędzy gwiazdami, ale kiedy kilkukrotnie pada proste: I wanna, natychmiast zakorzenia się w pamięci i powraca w myślach całymi dniami.

 

"Soldier On!" to z kolei w dużym stopniu recykling utworu "Death From Within" z poprzedniego albumu, ale za najsłabszy moment można uznać ten, który da się pominąć - bonusowy cover "Police Truck" z repertuaru Dead Kennedys (kawałek, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej do pierwszej części gry wideo "Tony Hawk's Pro Skater"). Bez punkowej frywolności, z gęsto słanymi uderzeniami w bębny to po prostu nie działa.

Tematem, który na pewno wywoła wiele dyskusji będzie produkcja i miks albumu. Po świetnej partii basowej w "Night Stalkers", aż chciałoby się usłyszeć więcej takich momentów, ale w większości utworów gitara basowa znalazła się na tak odległym planie, że ledwo można ją wychwycić (ale nie w tak skrajnym stopniu, jak na "...And Justice for All"). Partie perkusyjne po raz pierwszy pojawiającego się na albumie Megadeth Dirka Verbeurena są jednymi z najlepszych w historii zespołu, ale niekiedy grzęzną w płaskim, nieuwydatniającym niuansów brzmieniu. Momentami zaskakują także poziomy głośności - chociażby przerywnik "Psychopathy" z trudnego do zrozumienia powodu jest głośniejszy od wszystkich pozostałych utworów. Nie są to jednak wyboje, które uprzykrzyłyby podróż przez najlepsze blisko sześćdziesiąt minut, jakie ten zespół zarejestrował od lat.

 

Tytułowy utwór z "The Sick, the Dying... and the Dead!" to natychmiastowy klasyk i znajdzie się jeszcze kilka takich, które Megadeth będzie mogło wykonywać na koncertach przy żywiołowej reakcji tłumu; bez obaw, że ktoś w trakcie zacznie się domagać odegrania "Symphony of Destruction" czy innego hitu sprzed lat. Dla zespołu z blisko czterdziestoletnim stażem nie może być większego sukcesu od przynajmniej częściowego dorównania muzyce, za którą pokochały go setki tysięcy osób na całym globie.


Universal/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce