Wszystkie trzy albumu Yungbluda zostały wyprodukowane w ekstremalnie sterylnych warunkach - jak na pop z najwyżej półki przystało - ale najnowszy wyróżnia obniżony poziom cukierkowatości. To nadal wpadająca w ucho, gitarowa muzyka, tyle że w kategorii smakołyków przypomina raczej anyżowe żelki, po których zostaje dziwny, piekący i jednocześnie słodkawy posmak. Yungbluda często zestawia się z Avril Lavigne i zgodnie z tym porównaniem, jest teraz na etapie "Under My Skin", gdzie kanadyjska wokalistka skierowała się ku wyraźnie mroczniejszym rewirom, nie wytracając przy tym ani odrobiny przebojowości.
Nowy album (podobnie jak "Weird!" z 2020 roku) unosi się na kolejnej fali popularności pop-punka, ale o ile w przypadku kapel pokroju No Pressure proporcje można rozłożyć w stosunku 70% punk rocka do 30% popu, o tyle tutaj ich wielkości są dokładnie odwrotne, co siłą rzeczy ściąga na Yungbluda więcej krytyki. Nikt przecież nie będzie bronił czystości popu, można z nim robić wszystko, co tylko przyjdzie twórcy do głowy, ale punk rock to więcej niż muzyka.
Czy osoby nazywające Yungbluda punkowym cosplayerem, dzieciakiem z dobrego domu, który zaczynał jako aktor w serialu Disneya dla nastolatków albo nawet oszustem pozującym na przedstawiciela klasy średniej mają rację? Do pewnego stopnia tak, ale walka o miano bohatera klasy robotniczej już na etapie konfliktu Sleaford Mods z Idles [więcej na ten temat TUTAJ] rozmijała się z celem. Stan konta rodziców nie jest dzisiaj głównym czynnikiem wpływającym na zdrowie psychiczne dorastających dzieci. Poczucie, że poprzednie pokolenia doprowadziły planetę do ruiny; własne mieszkania poza zasięgiem; pandemia; inflacja; zaprzęganie każdego bez wyjątku do ustawionego wyścigu organizowanego pod egidą bezlitosnego kapitalizmu - te problemy nie dają się przefiltrować przez kryteria klas społecznych, uderzają z wielką siła rażenia. Yungblud okazał się kimś, kto z czułością wyciąga dłoń do tych wszystkich osób, które zbywa się sprowadzaniem ich problemów do hasełek pokroju: Ta dzisiejsza młodzież i za cel postawił sobie wzmocnienie chęci życia w świecie, który nieustannie rozczarowuje. Nawet jeżeli nie wygląda i nie brzmi jak ktoś, kto mógłby kręcić się obok Crass albo przynajmniej Sex Pistols, trudno odmówić mu punkowej, buntowniczej postawy.
Tę postawę reprezentuje już pierwszy kawałek - "The Funeral" - gdzie wymienianie szeregu drobnych obaw - od problemów ze wstawaniem z łóżka po palenie zbyt wielu papierosów - służy dodaniu sobie sił poprzez rezygnację z udawania. W czasach, kiedy z łatwością możemy dzielić się w mediach społecznościowych tylko tymi informacjami, które stawiają nas w pozytywnym świetle to podwójnie trudne zadanie, ale podejmowania go nie dałoby się wychwycić w samej muzyce. To jednoznacznie pogodny kawałek, dodający otuchy, przypominający new-wave'owe, słodko-gorzkie przeboje spod znaku Modern English albo The Icicle Works. Zresztą osoby zasłuchane w tego rodzaju brzmieniach może zaskoczyć wymienienie Roberta Smitha jako współautora kolejnego w rozpisce "Tissues", ale lider The Cure bynajmniej nie skomponował utworu na ten album, a jedynie użyczył wydanego w 1985 roku "Close To Me" jako fundamentu do nowej kompozycji.
Utwory najprostsze w strukturze sprawdzają się najlepiej. Najmocniejszym momentem albumu jest "Sex Not Violence", które otwiera niewinna melodyjka syntezatorowa przypominająca motyw przewodni z filmu z lat 80., szybko zostaje jednak sparowana z wysuniętym na front, bulgoczącym, post-punkowym basem; motorycznym bitem i kilkoma akordami odegranymi na gitarze akustycznej, a w końcówce również z elektryczną solówką. To nie jest szczególnie oryginalny pomysł na rockowy kawałek, ale niezawodne przepisy w sprawnych dłoniach zawsze przynoszą pożądane efekty.
Z tego samego powodu gorzej wypada "I Cry 2". Samo użycie auto-tune'a nie może dzisiaj uchodzić za zbrodnię przeciwko muzyce - od Thoma Yorke'a po 100 Gecs, wiele osób udowadniało, jak przydatnym może być narzędziem. Istnieje jednak konieczny warunek, jaki należy spełnić, by tego rodzaju zniekształcenie głosu miało zasadność - auto-tune musi być wyraźnie zaakcentowany. Użycie go w zbyt subtelny sposób nie wzbudza wrażenia posługiwania się narzędziem do tworzenia muzyki, a zaledwie kamuflażem obniżającym stopień autentyczności i z taką sytuacją mamy do czynienia w tym przypadku. Z tych samych powodów rozemocjonowane "The Boy in the Black Dress" albo nagrane wraz z Willow, w pełni pop-punkowe "Memories" zostają - nomen omen - w pamięci na dłużej niż skonstruowane na avrilową modłę "Mad".
Dla kogoś, kto nasłuchał się Minor Threat albo Rites of Spring, teksty Yungbluda będą częściowo naiwne, nazbyt dramatyczne i do przesady bezpośrednie, nawet jeżeli w zbliżony sposób osobiste. Można go jednak uznać za Konrada Wallenroda dzisiejszego popu, który wkradł się w jego łaski, by przemycać przekaz, od jakiego wiele innych osób stroni. Rozważania na temat własnej seksualności, zdrowia psychicznego, dzielenie się trudami walki z dręczącymi myślami samobójczymi - porusza problemy, które istnieją tu i teraz, a nie te, z którymi ktoś kiedyś musiał się mierzyć tylko po to, by wpasować się do konwencję tego czy innego gatunku. Słowo ma u niego nadrzędne znaczenie, a słowo ubrane w przebojowe wersy ma wystarczającą siłę, by przemierzyć cały glob.
Wywiady:
Yungblud: Chcę tworzyć więzi pomiędzy młodymi ludźmi
Yungblud: Fani to moja rodzina
Yungblud: Kiedy przyjadę do Polski, będę protestował razem z wami na ulicach
Locomotion/2022