"Laumžirgiai", choć wydana latem i do tego lata pozornie się odnosząca, jest najbardziej ponurą płytą litewskiej wokalistki i kompozytorki. Znikają baśniowość i fortepianowe pasaże, znika pewna teatralność, które do tej pory były jej znakiem rozpoznawczym. Jest bardzo skromnie - gitara, perkusja, głos, czasem pojawią się w tle instrumenty klawiszowe. Ta zmiana to wynik dwóch kwestii.
Po pierwsze, Alina gra ze stałym zespołem - z Adasem Gecevičiusem i Pauliusem Vaškasem. Po drugie, wynika to z czasów, w jakich powstawał album. To muzyka przygaszona, przygnębiona i trudno się dziwić - Alina urodziła się w Wisaginii przy granicy litewsko-białoruskiej, jest córką Polaka i Rosjanki. Całe skomplikowanie postsowieckiej rzeczywistości dotyka jej osobiście. Wojna w Ukrainie, tocząca się w najbliższej okolicy, odbija się bezpośrednio w jej tekstach i muzyce. Odbija się też w trochę mniej oczywisty sposób. Do tej pory Alina śpiewała w trzech językach - litewskim, angielskim i rosyjskim. Na "Laumžirgiai" nie uświadczy się tego ostatniego.
Najbardziej poruszającym i bezpośrednim odniesieniem do wojny jest "Labai, ką tu?" ("Cześć, co tam u ciebie?") utrzymany w formie listu do przyjaciela znajdującego się w strefie działań wojennych. Masz gdzie mieszkać? - pyta na początku Orlova, by później zdecydowanie sprzeciwić się agresji: Niebo jest zbyt piękne, by przecinały je bombowce. W "I Laid Me Down" spogląda na konsekwencje ruskiego mira. Nie jest to jednak album całkowicie poświęcony wojnie, ale podskórnie odczuwany niepokój z jej powodu przewija się przez wszystkie piosenki. Jak w "Margos suknėles", pewną reminiscencją lata 1939 roku, niby beztroskiego, ale niosącego przedsmak nadchodzącego końca świata. Gdy sięga po wiersze Williama Blake'a, to po takie, które jednoznacznie kojarzą się z wojną i rzezią. Chyba jedynie w "Ruduo tau tinka" ("W jesieni ci do twarzy") niepokój jest mniejszy. To opowiastka niczym z najlepszych lat Anawy - o jesiennym, magicznym starym mieście, może to być Wilno, może być Kraków.
Zmiana w muzyce Orlovej choć spowodowana przez tragiczne wydarzenia, była konieczna. Poprzednia formuła - trochę kabaretowa, wiele zawdzięczająca The Dresden Dolls, francuskim i rosyjskim szansonistkom, Tori Amos i Kate Bush, będąca do pewnego stopnia muzycznym odpowiednikiem magicznego realizmu - zaczęła się wyczerpywać. Wokalistka jeszcze nie wpadała w autoparodię, ale na poprzednim albumie - "Daybreak" - słychać było zmęczenie. W nowej, jeszcze skromniejszej i jeszcze prostszej formule Orlova odnalazła się bez potknięć. Jej muzyka jest poruszająca jak zawsze, a może nawet bardziej. Teatralność i dziwność zastąpiła szlachetna prostota. Zawsze była obecna w muzyce Litwinki, ale teraz odgrywa główną rolę, a jednocześnie znalazło się miejsce na eksperymenty, nietypowe zagrywki i to działa.
Nie zadziałałoby, gdyby nie fundament w postaci świetnych, najlepszych w karierze Orlovej utworów. To nadal miniaturki, choć trochę dłuższe niż wcześniej. Urokliwe, ale to urok dojrzalszy - nie wdzięczą się do słuchacza, kołyszą niczym morskie fale płynące jak nurt rzeki.
UAB Creative Industries/2022