Obraz artykułu Dir en Grey - "Phalaris"

Dir en Grey - "Phalaris"

97%

Ćwierć wieku nieprzerwanej działalności, jedenaście albumów, glob zjeżdżony wzdłuż i wszerz w towarzystwie między innymi Korna czy Toola - może X Japan i Loudness były pierwsze, ale żaden inny zespół w historii japońskiego rocka nie osiągnął tak wiele, a w dodatku Dir en Grey nigdy nie dało się zamknąć w schemacie, czego najnowszy album jest najlepszym dowodem.

Zespół z Osaki nie ogląda się za siebie. Na początku stulecia błyskawicznie stał się symbolem visual kei, japońskiego nurtu nie tyle muzycznego, co łączącego stylistycznie przeróżne grupy - od pop-rocka po nu metal - obierające zbliżony, androgeniczny, pełen przepychu w zakresie makijażu oraz strojów wizerunek.

 

Po trzech albumach nastąpił jednak gwałtowny zwrot w agresywniejszym, mroczniejszym kierunku, zarówno od strony wyglądu, jak i brzmienia, które niekiedy ocierało się nawet o grindcore. "Phalaris" wyróżnia natomiast to, że po blisko dwóch dekadach Dir en Grey zwolniło tempo ewolucji, momentami muzycy wręcz oglądają się przez ramię i pełnymi garściami czerpią ze swojej bogatej, wciąż aktualnej przeszłości.


Zwiastuny dało się zauważyć już wcześniej - w 2018 roku ukazała się składanka "Vestige of Scratches", na którą Japończycy postanowili nagrać kilka nowych wersji starszych utworów, a w dodatku klasyki sprzed lat, które od dawno nie gościły w koncertowych setlistach, na powrót do nich przeniknęły. Nowy materiał można uznać za ostateczny krok na drodze ku syntezie wszystkich oblicz zespoły - roi się na nim od nawiązań do dziesięciu wcześniejszych wydawnictw, a jednocześnie jest następnym krokiem naprzód w tej nigdy niekończącej się transformacji.

 

Najlepszy przykład to singlowe "朧" ("Oboro"), którego łagodny, skonstruowany na bazie kilku dźwięków odegranych na fortepianie wstęp może wzbudzać skojarzenia z "Conceived Sorrow" otwierającym wydane piętnaście lat temu "The Marrow of a Bone" (albo z motywem przewodnim z filmu "Halloween" Johna Carpentera). Kyo także tutaj powoli i czysto niemal melorecytuje kolejne wersy aż do wejścia przebojowego, popowego, buzującego od emocji refrenu wzbudzającego skojarzenia z takimi hitami sprzed lat, jak "かすみ" ("Kasumi") albo "鼓動" ("Kodou"). Minutę później wir wspomnień słuchaczy Diru o długim stażu wciągnie jeszcze głębiej - smyczkowe partie przypomną "蛍火" ("Hotarubi") z wydanego w 2000 roku "Macabre", a w końcówce na sekundę-dwie wybrzmiewa dziwny, glitchowy dźwięk w stylu "【KR】 Cube" z tego samego krążka.

 

Tak obszerne nagromadzenie odniesień mogłoby wydawać się zabarwione fanserwisowymi pobudkami, ale "Phalaris" daleko do nowego filmu "Avengers", gdzie piętnastu superbohaterów jeden po drugim recytuje firmowe odzywki w poważniejszych, ale zainspirowanych pstrokatymi pierwowzorami strojach ze spandeksu. Jeżeli pójść tym tropem, trafniejsze byłoby zestawienie z trylogią Christophera Nolana, która szanuje materiał źródłowy, ale pożycza z niego jedynie natychmiast rozpoznawalną otoczkę i nakłada ją na nową, wyraźnie posępniejszą koncepcję.

 

Znajomych pomysłów w odświeżonej formule jest na "Phalaris" wiele. Umieszczone na samym początku "Schadenfreude" to jedna z tych monumentalnych kompozycji zespołu (podobnie jak "Vinushka" czy "The Blossoming Beelzebub"), których konstrukcja przywdziewa filmową narrację, pełną zaskakujących zwrotów akcji i zmian tempa. "The Perfume of Sins" z początku przybiera osobliwą, specyficzną tylko dla tego jednego zespołu na świecie formę "symfonicznego grindcore'u" (ukształtowaną na albumie "Dum Spiro Spero" sprzed jedenastu lat), by mniej więcej w połowie posłużyć się iluzją fragmentarycznego, wpadającego w ucho refrenu, do którego nie ma już powrotu i zakończyć niemal doom metalowym walcem; a "13" wpisuje się w tryb rozemocjonowanej do poziomu ostatniego utworu w historii ludzkości, agresywnej ballady w rodzaju na przykład siejącego spustoszenia w sercach "蜷局" ("Toguro") z "Uroboros".

 

Najśmielszą próbą wyjścia poza własne cechy charakterystyczne jest z kolei "現、忘我を喰らう" ("Utsutsu, Bouga wo Kurau") - utwór z wysuniętą na front perkusją odgrywającą połamane, wymagające matematycznego umysłu do dokładnego policzenia dźwięków partie, z którym w dialog wchodzi spodziewanie dziwaczny, ale w zaskakująco nowy sposób artykułujący poszczególne słowa wokal. Równie niezwykłe, dowodzące, że chociaż już półtorej dekady temu Kyo dysponował technikami, oktawami i fantazjami przyćmiewającymi Mike'a Pattona i Grega Puciato razem wziętych, akrobacje głosowe można podziwiać w "盲愛に処す" ("Mouai ni Shosu"), gdzie skondensowano tak wiele drobnych smaczków, że bez wielokrotnego zapętlenia nie da się ich wszystkich wyłapać.

 

Można by tak jeszcze długo wymieniać, analizować, zagłębiać się w skojarzenia z nerdowskim zapałem i chociaż fanom/fankom o długim stażu sprawi to ogromną frajdę, nie trzeba niczego nadrabiać, by zanurzyć się w nastrój "Phalaris". Ostatecznie to jest wspólnym elementem wszystkich albumów Dir en Grey - emocje podniesione do dziesiątej potęgi, śpiewanie z nożem na gardle, zgrabne przeskoki pomiędzy wzruszaniem a wyzwalaniem gromadzonego od dłuższego czasu gniewu. Jedyne, w co trzeba się zawczasu uzbroić to otwartość na naprawdę zdumiewające, ekscentryczne i zadziwiające dźwięki, jakimi nie operuje żaden inny zespół na tej planecie. Dir en Grey tworzy i w całości wypełnia odrębną kategorię muzyki, a jedenasty album to ich najlepszy przynajmniej od dekady. Może nie aż tak zawzięcie przełamujący własne przyzwyczajenia jak wcześniejsze, za to w pełni obrazujący niczym nieskrępowane możliwości Japończyków w syntetyczny, wyciągający esencję z dwudziestopięcioletniego dorobku sposób.


Firewall Div./2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce