Pierwsze przyszło zaskoczenie. Logo grupy sugerowało, że znajdzie się w jej brzmieniu coś z twórczości Amebix, okładka wskazywała na "leśny" black metal, ale obydwa okazały się dalekie od prawdy.
Kara uderza bezpośrednim, nieskazitelnie czystym od strony przynależności gatunkowej hardcore punkiem. Zagranym w taki sposób, że przypomina czasy, które minęły na wiele lat przed moim narodzeniem - charakterystyczne, brudne brzmienie, zachrypnięty, krzyczany wokal i pędząca naprzód perkusja, której znacznie bliżej do rozklekotanego Polmuza ze strychu wujka, niż wypolerowanej, udekorowanej triggerami Tamy dumnie wyeksponowanej w sali prób wynajmowanej na godziny.
W tym tkwi największy atut stołecznego kwartetu - cały materiał popycha w wir wspomnień. Starszej publice przypomni się pospieszne opróżnianie butelek taniego alkoholu, młodzieży płyty, po których odkryciu starsi koledzy podnosili brew z pytaniem: Jak możesz tego nie znać? Przecież to klasyk! Kara spełnia każdy wyznacznik tego, jak powinna brzmieć płyta sprzed trzech dekad, a jednocześnie nie budzi uczucia zażenowania, które potrafi wystąpić przy gorzej znoszących próbę czasu materiałach.
Od strony tekstowej album również wypada dość klasycznie - Kara nie bawi się w wielopiętrowe metafory i nie ma co oczekiwać, że słowa przedrukowane w oszczędnie zaprojektowanej, biało-czarnej książeczce zagoszczą kiedyś na arkuszu maturalnym z języka polskiego. Warszawiacy stawiają na maksymalną bezpośredniość i prostotę przekazu (może za wyjątkiem bardziej enigmatycznego "Jesteś częścią mnie") - te teksty nie zostawiają miejsca na niedopowiedzenia. Co ważniejsze, zostały wykrzyczane w taki sposób, by dało się je bez trudu zrozumieć, co z perspektywy zespołu pragnącego przekazać konkretną treść ma istotne znaczenie.
Prawdziwą siłą krążka jest jednak to, jak wszystkie części składowe zgrywają się ze sobą w całość - wściekłe słowa, chropowato-brudne brzmienie i bezczelnie trzymające się ram gatunku kompozycje, w których dzieje się znacznie więcej, niż na pierwszy rzut ucha można przypuszczać. Wszystko to naraz sprawia, że Kara ma jedną cechę, której coraz częściej zdaje się brakować w tego rodzaju muzyce - ducha buntu. Nie objawia się to tym, że warszawiacy stronią od mediów społecznościowych i współczesnych trendów. Tu po prostu czuć szczerą rebelię i celowe wypinanie się na to, co działo się w muzyce przez ostatnich dwadzieścia lat. Z drugiej strony próżno szukać w tym podejścia zespołów, które uporczywie trzymają się pradawnych trendów, argumentując swoją decyzję krótkim kiedyś było lepiej, czego efekt nierzadko bywa kuriozalny (zwłaszcza na scenie metalowej).
Karze można wiele zarzucić - logo, które jest po prostu podkradzione od innego zespołu, zbyt krótki i za mało zróżnicowany materiał, nie najlepiej zrealizowane wokale... i pewnie bez większego zastanowienia przyczepiłbym się jeszcze do kilku rzeczy. Wszystko to traci jednak na znaczeniu, bo czwórce ze stolicy nie można odmówić tego, co w muzyce najważniejsze - niczym nieskrępowanej, buńczucznej szczerości. Szczerości, która sprawia, że ozdobiony czarno-czerwoną okładką debiut jest czymś znacznie więcej, niż tylko wehikułem czasu.
Trująca Fala/Nikt Nic Nie Wie/2022