Obraz artykułu Rammstein - "Zeit"

Rammstein - "Zeit"

82%

Poprzedni album Rammstein ukazał się po dziesięcioletniej przerwie, co w połączeniu z wiekiem przekraczających połowę stulecia muzyków i łagodniejszym brzmieniem doprowadziło do powracającej w licznych komentarzach konkluzji, jakoby niemiecki zespół dojrzał. Zupełnie jakby granie metalu po pięćdziesiątce było oznaką infantylności. Jeżeli przyjąć takie kryterium, "czas" umieszczony w tytule ósmego albumu Niemców najwyraźniej biegnie wstecz.

Od wydanego w 1995 roku "Herzeleid" po o dziewięć lat młodsze "Reise, Reise" formuła Rammstein działała bezbłędnie. Proste, ale ekstremalnie chwytliwe riffy, metrum cztery czwarte, industrialny chłód generowany za pomocą syntezatorów i sampli oraz szorstki, często skandujący, choć przynajmniej raz na album skłaniający się w kierunku emocjonalnej ballady wokal stanowiły doskonały dowód na słuszność powiedzenia mniej znaczy więcej. W dodatku błyskawiczny sukces pozwolił na wysokobudżetowe teledyski i zaplanowane z rozmachem trasy koncertowe, gdzie szalone wizje Tilla Lindemanna i spółki mogły się w pełni zmaterializować.

 

Przy "Rosenrot" (materiale z odrzutami sesyjnymi z "Reise, Reise") perfekcyjnie naoliwiona maszyna zaczęła zgrzytać, przy "Liebe ist für alle da" nie było już wątpliwości, że pierwotny pomysł jest na wyczerpaniu, więc zamiast brnąć w auto-plagiatorstwo, nastąpiła dekada przerwy, po której Rammstein wrócił odmieniony, bardziej chwytliwy niż kiedykolwiek dotąd, ale także lżejszy niż zazwyczaj, co podzieliło dotychczasowych fanów, ale przysporzyło również nowych. "Zeit" można w tym kontekście uznać za próbę syntezy dwóch oblicz Rammstein ze skutkiem przeważnie udanym, choć niekiedy nazbyt zachowawczym.

 

Z podstawowych składników formujących brzmienie, z jakim kojarzony jest niemiecki zespół, na poprzednim albumie zabrakło przede wszystkim potężnych riffów Paula Landersa. Nie dość, że utraciły charakter, podrywający z siedzenia groove czy pomysłowość wykraczającą poza powielanie tych samych dwóch-trzech chwytów na długości pojedynczego utworu, to jeszcze w miksie zostały odsunięte na odleglejszy plan, pozostawiając więcej miejsca syntezatorom. Zasiadający za nimi Christian "Flake" Lorenz skorzystał z okazji, by wieść prym na froncie i można go wręcz uznać za centralną postać tamtego wydawnictwa, ale na szczęście tym razem proporcje rozłożono równomiernie.

 

W "Angst", "OK", "Giftig" czy "Dicke Titten" gitara rytmiczna szyje zgodnie z wykrojem opracowanym podczas nagrywania "Sehnsucht" - niewiele dźwięków, ale w wywołujących bezwiedne przytupywanie kombinacjach. O ile jednak pierwszy z nich dałoby się bez trudu wpasować pomiędzy "Engel" a "Du hast", o tyle drugi w refrenie przypomina wesołą stadionową przyśpiewkę o sprośnym refrenie (w kółko powtarzane: Bez prezerwatywy); trzeci w równym stopniu eksponuje futurepopowe klawisze; a czwarty uderza rzadkim dla tego zespołu entuzjazmem, momentami kierując się wręcz w artrockowe rejony.

 

Z drugiej strony równie wiele utworów nie bazuje na potędze prymitywnego riffu. W "Lügen" jest obecny, ale przy całej swojej zaciekłości nie potrafi zagłuszyć kilku feerycznych dźwięków wydobywanych z klawiatury, przywodzących na myśl ścieżki dźwiękowe do gier z serii "Final Fantasy". W "Armee der Tristen" idzie łeb w łeb z na zmianę zahaczającą o synthwave i EBM elektroniką; a w "Adieu" okazjonalnie zahacza o wariację na temat "Children of the Revolution" T. Rex, by później pozostawić miejsce dla Flake'a odgrywającego na swoim Rolandzie kilka nut możliwie najbardziej przypominających brzmienie fortepianu. Nie zabrakło oczywiście obowiązkowych dramatycznych, monumentalnych ballad na wzór "Seemann" z pierwszego albumu - "Zeit" i "Meine Tränen".

 

Rammstein połączył nie tylko oryginalne brzmienie, za sprawą którego podbił świat z próbami złagodzenia go w bardziej popowym wydaniu sprzed trzech lat, ale również tematykę tekstów sięgającą od porno po osobiste wyznania. Tytuł "Dicke Titten" oznacza "duże cycki" i nie trzeba dodawać, czego dotyczy; ale "Meine Tränen" to niezwykle ważne w dzisiejszych czasach wezwanie do facetów, by nie próbowali za wszelką cenę pozować na niezniszczalnych tytanów i bez poczucia wstydu pokazywali swoje emocje. Ta nowa, ale niecelebrowana jak nawrócenie czy lek na wszelkie bolączki świata wrażliwość w twórczości Rammstein jest jednym z najmocniejszych atutów "Zeit".

 

Przez ostatnie siedemnaście lat muzycy Rammstein nagrali tyle samo albumów, ile wcześniej zarejestrowali przez mniej niż dekadę, co bynajmniej nie jest zarzutem (choć dla zespołu bez równie wysokiego statusu tak nikła aktywność w dobie streamingu mogłaby okazać się samobójcza). Lindemann z ekipą nieustannie prowadzili jednak koczowniczy tryb życia, objeżdżali swoimi ciężarówkami ze sprzętem cały świat, co pozostawiało niewiele czasu na zmierzenie się z nowymi pomysłami oraz przeszłymi dokonaniami. "Zeit" powstawało w pierwszej od wielu lat dłuższej przerwie od tras koncertowych i w końcu znowu wszystkie elementy układanki wydają się znajdować na swoim miejscu. Ponury nastrój i jeszcze czarniejsze poczucie humoru, natychmiast wpadające w ucho melodie i atawistyczne rytmy - to wszystko znowu działa i chociaż ostatni utwór na albumie nosi tytuł "Adieu", po przesłuchaniu całości trudno nie żywić nadziei, że nie będzie to pożegnanie na długo.


Universal/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce