Obraz artykułu Wet Leg - "Wet Leg"

Wet Leg - "Wet Leg"

80%

Z nazwą w języku polskim Wet Leg wzbudzałoby skojarzenia ze śmieszkowymi zespołami pokroju Łydki Grubasa albo Big Cyc, ale chociaż humoru w tekstach duetu nie brakuje, ma w zanadrzu znacznie więcej atutów. Przez blisko rok nazbierało się ich tak wiele, że jego debiutancki album szybko urósł do rangi jednego z najbardziej wyczekiwanych wydawnictw tego roku.

Rhian Teasdale i Hester Chambers nie należą do rewolucjonistek. Da się zamknąć ich muzykę pomiędzy indie rockiem, rockiem garażowym a post-punkowym revivalem z ostatnich lat (przez niektórych zwanym crank wavem, przez innych brexitcorem), co dodatkowo podkreśla współudział Dana Careya, producenta między innymi Fontaines D.C., Squid czy Black Midi. Łatwość, z jaką identyfikuje się źródła inspiracji nie może stanowić jednak zarzutu, kiedy w efekcie powstają utwory zniewalające od pierwszego przesłuchania.

 

Oryginalność bywa cechą przesadnie romantyzowaną, a w dodatku występuje w ograniczonej ilości - jej zasoby maleją za każdym razem, kiedy komuś faktycznie uda się zarejestrować coś nietuzinkowego i świeżego. Nie będzie przesadą uznanie, że w 2022 roku jej złoża są niemal całkowicie wyczerpane, ale przebojowość to paliwo, które może zapewnić albumowi równie długą żywotność, a debiut Wet Leg aż pęcznieje od przesytu tym cennym surowcem.

 

Już tytuł otwierającego album "Being in Love" sugeruje prostotę, bo przecież trudno o bardziej oczywisty temat utworu od zakochania. Instrumenty dostają niewiele do odegrania, bas w refrenie powtarza w kółko jeden dźwięk, a całość grawitowałaby w kierunku wonky popu spod znaku Alphabeat, gdyby nie kontrastujący z promiennością, melancholijny wokal Teasdale i tekst, w którym porównuje miłosne uniesienie do zaburzenia obsesyjno-kompulsywnego. To najkrótszy z dwunastu kawałku, nie intro, ale łagodne wprowadzenie, do świata jeszcze ciekawszych doznań, które w pełniejszej formie odkrywa następny w kolejce "Chaise Longue".

 

Od tego wszystko się zaczęło - singiel został wydany w połowie czerwca ubiegłego roku i z miejsca stał się jednym z najchętniej dodawanych do playlist aspirujących do miana formujących gusta. Wpisuje się w crankwave'ową wersję śpiewomowy spod znaku Dry Cleaning albo Sinead O'Brien, ale źródłem nie wydaje się fascynacja poezją, tylko slackerski sposób bycia wokalistki, co przekłada się na lżejszy ton i skutkuje skonstruowaniem rzadkiego przypadku przegadanego kawałka, przy którym trudno usiedzieć w miejscu.

 

U wielu współczesnych brytyjskich zespołów gitarowych frustracja i bezradność stanowią fundamenty przekazu zawartego w tekstach, a tymczasem "Chaise Longue" dotyczy błogiego wylegiwania się. To zresztą niejedyny taki przypadek - "Angelica" i "I Don't Wanna Go Out" (z riffem do złudzenia przypominającym "The Man Who Sold The World" Davida Bowiego) dotyczą imprezowania, "Oh No" wpatrywania się w ekran telefonu, a "Ur Mum" to kilka szpilek wbitych byłemu chłopakowi, ale nawet nie po to, żeby się zemścić, tylko po to, żeby nabrać dystansu pozwalającego na ponowne wejście w tryb Big Lebowskiego. To może być najbardziej emblematyczna cecha duetu i duża część jego sukcesu - potrzebujemy dzisiaj muzyki zaangażowanej w społeczno-polityczne sprawy jak nigdy dotąd, ale potrzebujemy również ucieczki od tych wszystkich palących spraw nie w świat fikcji, nie w marzenia, tylko na własną kanapę.

 

Humorystyczne teksty to być może największe ryzyko, jakie można w muzyce podjąć. Jeżeli nie w momencie publikacji, to często po latach bywają na tyle czerstwe, że nawet najbardziej soczysty refren nie będzie w stanie uratować ich przed poczuciem zażenowania (od wpadek nie był wolny nawet tak wytrawny sowizdrzał jak Franka Zappa, wystarczy posłuchać paskudnego - "The Jazz Discharge Party Hats"). Humor Wet Leg jest jednak wystarczająco wyraźnie podszyty goryczą i zblazowaniem, nakierowany nie na atakowanie innych, tylko na surową autodiagnozę, by odnaleźć w nim uniwersalne cechy. Pierwszy album duetu wydaje się naturalnym przedłużenie stylu życia jego autorek, można odnieść wrażenie, że Teasdale i Chambers nie miały innego wyjścia, jak tylko nagrać te dwanaście piosenek, a w dodatku sprawiło im to mnóstwo frajdy. Autentyczność, swojskość i przebojowość podkręcone do maksimum z nawiązką rekompensują niedobór oryginalności. Słuchanie tego materiału przypomina wizytę na salce u dwóch kumpel, które przed chwilą wymyśliły piosenkę o tym, jak to wczoraj razem nic nie robiliście, ale dzisiaj nie wymyślą już niczego więcej, bo lada moment instrumenty pójdą w odstawkę i rozpoczną się całonocne rozmowy o niczym.


Domino/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce