Łukasz Brzozowski: Pamiętasz, jakie uczucia towarzyszyły ci przy pierwszym zetknięciu z muzyką Orville Pecka?
Jarosław Kowal: W 2019 roku nastąpiła chwilowa moda na kowbojską estetykę. Niekoniecznie na muzykę country, ale na wszystko, co jej towarzyszyło. Wtedy sukcesy święciło "Old Town Road" Lil Nas X-a, wtedy o kowbojach śpiewała Mitski, ale Peck wyróżniał się, bo nie dość, że miał całą tę otoczkę - romantyk z Kanady w masce przypominającej skrzyżowanie Zorro z wrestlerem - to jeszcze faktycznie sięgał po muzykę z południa Stanów Zjednoczonych. Nie była to może rewolucja, ale dawno nie słyszałem równie szczerego, subtelnego i kipiącego od emocji outlaw country.
Zgadzam się w pełni, zwłaszcza pod kątem emocjonalnego aspektu tej muzyki. Kiedy Peck wydał "Pony", stanął przed drzwiami muzycznego geniuszu, EP-ka "Show Pony" sprawiła, że już sięgał ręką do klamki, ale "Bronco" brzmi jak moment zawahania. Dopadła go niepewność, wciąż tkwi w tym samym punkcie, nie ma odwagi, by wykonać decydujący krok. To mój największy problem z tym albumem. Zawiera świetne piosenki, pokazuje ewolucję kompozytorską, ale nie gwarantuje granicznych doznań na miarę poprzednika. Może trudno szukać w tym wad, ale oczekiwałem czegoś innego, kolejnego przełomu.
Mam wrażenie, że dopadło go coś innego - mainstream. Może nie został sponiewierany tak bardzo, jak na przykład Luke'a Combsa, gdzie w ogóle nie można mówić o walorach artystycznych muzyki, ale na "Bronco" Peck jest wyraźnie ugrzeczniony, dopasowany do ram, przez które można się przecisnąć ku komercyjnemu sukcesowi. Żaden z piętnastu nowych utworów nie jest nawet blisko "Dead of Night" z "Pony" - kameralnej kompozycji, gdzie monotonna warstwa instrumentalna wybrzmiewa na odległym planie, a na froncie oczarowywał niesamowity głos. Producenci nie zrozumieli siły tych proporcji, niepotrzebnie skonstruowali bardziej zawiłe kompozycje, które tylko pozornie są "dojrzalsze". Na przykład w "The Curse of the Blackened Eye" w centrum ponownie jest głos, ale instrumentalnie to ekskluzywna kawiarnia gdzieś w Teksasie, do której wpadają turyści z Europy, żeby poczuć się jak "prawdziwi kowboje". A już partia fortepianowa w końcówce tak bardzo trąci kiczem, że aż przykro się tego słucha.
Trafiłeś w punkt z "The Curse of the Blackened Eye" - "górki" w wokalu pokazują ewolucję, jaką Peck przeszedł w zakresie umiejętności operowania głosem, ale zarówno ten, jak i reszta numerów brzmią zbyt ładnie, nie czuć w nich zadziornej surowizny. Brakuje puszczenia oczka na miarę nagłej wstawki flamenco w "Hope to Die" z "Pony" czy wysmakowanego refrenu "Summertime" z " Show Pony", który wracał do mnie co kilka dni. Debiutancki materiał zamaskowanego muzyka był nie do podrobienia, choć wypełniony czytelnymi inspiracjami, i pokazywał, że światu objawił się twórca płynący w innym kierunku niż wszyscy mogliby oczekiwać. Byłem przekonany, że trafi do mainstreamu - bo to oczywiste, biorąc pod uwagę otoczkę i przyswajalność jego numerów - ale na własnych zasadach, spełniając wyłącznie swoje zachcianki. Teraz został spacyfikowany i przefiltrowany tak, aby nikt nie skrzywił się, studiując tę specyficzną mieszankę stylistyk. Płyta trwa niemal godzinę, co w dzisiejszych czasach zakrawa o szaleństwo, a jednak jest pozbawiona jakiegokolwiek punktu kulminacyjnego i boskiej iskry świadczącej o ponadprzeciętnym talencie Orville'a. Żałuję zmarnowanej szansy, myślałem o jego wcześniejszych materiałach w kategorii dobrego przedstawienia się światu, wstępu do czegoś większego, a tymczasem "Bronco" w ogóle im nie dorównuje.
Na "Pony" w czterdzieści minut dzieje się znacznie więcej niż na "Bronco" w ponad pięćdziesiąt. Już zaangażowanie Jaya Joyce'a jako producenta - człowieka współodpowiedzialnego za sukces Erica Churcha - źle wróżyło, ale z dwojga złego lepiej by się stało, gdyby nowy album odniósł całkowitą porażką, bo mógłby w ten sposób sprowokować korektę kursu. Prawdopodobnie sprzeda się na tyle dobrze i wzbudzi na tyle duże zainteresowanie, że to wyrachowane, wyblakłe, płytkie podejście pozbawione surowości debiutu utrzyma się na dłużej, a może nawet doczekamy takiego koszmarku, jak duet Peck/Church. Na pewno nie można uznać "Bronco" za w całości fatalne wydawnictwo, jest raczej nijakie, a rozczarowuje znajomość kontekstu - po "Pony" wiemy, że Pecka stać na wiele więcej, że potrafi być tajemniczym romantykiem trafiającym w serce przy każdym wystrzale, a nie zaledwie karykaturalną postacią z westernu.
Całościowo uważam "Bronco" za dobry album. Oczywiście nie wytrzymuje porównania z "Pony", spłyca postać Orville'a Pecka, więcej jest na nim dłużyzn niż zwartej dynamiki, ale trudno go nazwać złym czy nijakim. To nie jest kwestia sympatii do Kanadyjczyka, chciałem dostać coś innego niż akceptowalnego fast-fooda, ale i tak większość krążka wywołuje lekki uśmiech na twarzy - bynajmniej nie politowania. Nawet te quasi-musicalowe klawisze i karykaturalnie podniosły klimat w "Let Me Drown" mają momenty, w których czuję, że trzymam w dłoniach sztabkę złota, a nie pozłacany kawałek cegły, ale to po prostu za mało w perspektywie całości. Peck korzysta z resztek świetności wypracowanej przy debiucie, słychać, że nie utracił swojej tożsamości, ale obawiam się wyczerpania tych zapasów w niedalekiej przyszłości. Czy cokolwiek może go uratować przed równią pochyłą? Chyba tylko drastyczna korekta kierunku i powrót do własnej maski, zamiast przymierzania cudzych, choć odnoszę wrażenie, że na to może być już za późno. Poza tym kowbojska estetyka - jakkolwiek uroczo by nie brzmiała - ma wiele ograniczeń trudnych do przeskoczenia bez wzbudzania żenady.
Ja również nie nazwałbym "Bronco" złym albumem, ale nijakim owszem. To ładne piosenki, ale tak pieczołowicie wyprodukowane, że uleciały z nich emocje. Jeżeli nie utraty tożsamości, to dopatrywałbym się w tym dobrowolnego umniejszenia jej na rzecz zwiększenia zasięgu. Próbuję sobie wyobrazić, jak odebrałbym ten album w dwóch innych sytuacjach - gdyby był debiutem i gdybym o Pecku nie wiedział absolutnie nic. W obydwu mam wrażenie, że przesłuchałbym go raz czy dwa, pewnie uznałbym, że jest w porządku, ale nigdy bym do niego nie wrócił. Przesłuchałem "Bronco" z piętnaście razy, ale czuję, że wmuszam go w siebie, bo "Pony" było miłością od pierwszego przesłuchania i dlatego, że stoi za nim człowiek, który stworzył wyjątkowy wizerunek dumnego kowboja-homoseksualisty i nic sobie nie robi ze stereotypów. Przemawia do mnie wszystko wokół tego albumu poza nim samym.
Według mnie Peck po prostu zakochał się w sobie i to ze wzajemnością. Na "Pony" musiał wiele udowodnić zarówno sobie, jak i całemu światu, w końcu był zupełnie nowy na rynku, przychodził z bardzo niekonwencjonalnym krążkiem, więc starał się jak mógł. Sukces albumu z 2019 roku nadszedł bardzo szybko, Pecka zaczęły czcić kolejne osoby i media muzyczne, przez co odpuścił sobie, uwierzył, że jest bogiem. Na nowym wydawnictwie przegląda się w lustrze, nie może wyjść z zachwytu nad swoją osobowością, ale zapomina o dobrych piosenkach. Przykra sprawa, ale może to tylko chwilowy odprysk wynikający z nieoczekiwanego przyrostu popularności?
Nie zagłębiałem się w relację Pecka ze sobą samym, ale jeżeli faktycznie zakochał się w sobie, to w ogóle mnie to nie dziwi. Oby tylko nie przemieniło się to w toksyczną relację. Dla porównania Billie Eilish również przyszła znikąd, jej sukces był jeszcze bardziej spektakularny, jeden z największych w XXI wieku, a jednak potrafiła razem z bratem przebić debiut jeszcze ciekawszym, ale wiernym pierwotnym założeniom albumem. Nie wiem, na ile "Bronco" jest pomysłem autorskim, a na ile kompromisem z producentem i wytwórnią, ale jestem pewien, że o ile teraz zainteresowanie Peckiem wzrośnie, o tyle jeżeli trzecie wydawnictwo nie będzie zwrotem w innym kierunku, "alternatywna" część publiczności nie będzie miała czego tutaj szukać i ani maska, ani orientacja seksualna nie pomogą - Peck będzie wymieniany jednym tchem z Blakiem Sheltonem, Carrie Underwood i Morganem Wallenem... Ale może wcale mu to nie przeszkadza.
Nawet jeżeli dążył do tego w mniej lub bardziej świadomy sposób, nie mam z tym żadnego problemu. Liczą się w końcu efekty, nie zamiary, a te nie zachwycają. Na "Bronco" wkurza mnie jeszcze jedna rzecz - brak wybijającego się ponad resztę, dominującego hitu. W przypadku "Pony" takowym był "Dead of Night", wymarzony numer na wejście, a z kolei o świetności "Show Pony" decydował "Legends Never Die" z Shanią Twain. Stojąca niebezpiecznie blisko kiczu, ale jednocześnie bezpardonowa przebojowość tego kawałka przebija nawet "Kolorowe jarmarki" Janusza Laskowskiego, a przede wszystkim świadczy o odwadze twórcy, bo polaryzuje publikę. Fani Twain zjedli tę dwójkę za napisanie utworu w tym stylu. Nowa płyta nie obfituje w takie momenty, choć oczywiście mogę być w błędzie.
To rezultat spłaszczenia i wpasowania się do klucza. Nie ma wyróżniającego się utworu, bo pewnie nie miało być - tak brzmi większość współczesnych, mainstreamowych albumów country. Jest to poniekąd rozczarowujące, ale nie ośmieszające i w pełni rozumiem motywacje człowieka, który swoje pięć minut chce przedłużyć przynajmniej do kwadransa.