W "Respite on the Spital Fields" - wieńczącym "Imperę" - mroczny papież przekonuje, że nic nie trwa wiecznie i ma rację. Czas nie oszczędza nikogo, wszystko musi dobiec końca, włącznie z Ghost. W tym projekcie największe wrażenie robiła swoboda wykonawcza, duża liczba nawiązań do złotej epoki rocka i wiele patentów aranżacyjnych udowadniających, że Forge latami odrabiał lekcje z przeróżnych wcieleń muzyki gitarowej. Tegoroczny album szwedzkiego kompozytora sygnalizuje jednak rozładowanie baterii.
Niby wszystko jest po staremu, nie doszło do wielkich zmian - utwory napędza hardrockowa melodyka przecięta od czasu do czasu heavy metalem w stylu Mercyful Fate upiększonym zaraźliwą przebojowością popu - gorzej z wykonaniem. Mówi się, że jeśli coś działa, nie warto tego naprawiać, ale sęk w tym, że na "Imperze" przestało działać. Zniknął pomysł na siebie, zniknęły zmyślne sztuczki kompozytorskie, melodie wynikające jedna z drugiej i szkielet numerów mniej oczywisty niż w przypadku zwykłej grupy uprawiającej retro. Została tylko kolekcja takich sobie piosenek z taśmociągu.
Uwagę, niekoniecznie w pozytywny sposób, zwraca już produkcja - Ghost zamiast oferować nieoczywiste brzmienie i miks łączący czasy współczesne z na przykład gracją starego prog rocka, postawił na zabawkowe podejście do własnej twórczości. Plastikowe bębny, wypolerowane gitary i brak choćby odrobiny brudu dopieściły tę muzykę, a jednocześnie obdarły z rockowego atawizmu.
Nie praca za konsoletą konstytuuje jednak sukces płyty - najważniejsze są klasowe kawałki. Problem w tym, że o takie również tutaj trudno. "Impera sprawia wrażenie idealnie wycyzelowanego materiału zrobionego z myślą o amerykańskich trasach koncertowych, ale w gruncie rzeczy pozbawionego osobnego charakteru. Te numery nie brzmią jak Ghost ubierający diabła w autorskie szaty, a jak Ghost wpychający go do przebieralni jednej z sieciówek.
Brak indywidualizmu to największa wada tego krążka, chociaż momentami Forge udowadnia, że nie zapomniał, jak pisać dobre numery. "Hunter Moon" czy "Watcher in the Sky" to klasyczne hity w jego niemożliwym do podrobienia stylu z lepiącymi się do ucha hookami i cukierkowymi refrenami, ale stanowią zaledwie szybko gasnące światełka nadziei. Mielizn jest znacznie więcej. Wśród nich dostajemy "Twenties", czyli jedyny utwór na świecie brzmiący jak późne Megadeth zmieszany z nieporadnością symfonicznej ery Therion albo "Kaisarion", w którym rzemieślnicze próby odwzorowania lat świetności glam metalu kują w uszy zbitkiem riffów mającym potencjał co najwyżej na rozgrzewkę nadgarstka podczas próby, a nie podwaliny pod przebój.
Jesteśmy świadkami pierwszego upadku Tobiasa Forge. Trudno mieć do niego pretensje, bo i tak nagrał cztery świetne płyty, wszedł do świata mainstreamu na własnych zasadach i robił wszystko po swojemu. Niestety zbyt wygodnie rozsiadł się na królewskim siedzisku, przez co "Impera" brzmi jak próba zmierzenia się z dziedzictwem Ghost, a nie pełnoprawny następca "Prequelle". Czy król jest nagi? Póki co trudno powiedzieć, ale dął tym albumem do zrozumienia, że korona może być zrobiona z plastiku, a tron to krzesło ogrodowe.
Loma Vista/2022