Obraz artykułu Yeule - "Glitch Princess"

Yeule - "Glitch Princess"

84%

W 2020 roku Yeule mieli wystąpić na Soundrive Festival, pandemia do tego nie dopuściła, a w międzyczasie czasie ich status zmienił się z niemal anonimowych artystów, w jedne z najciekawszych postaci awangardowego popu. Gdyby tylko usunąć z ich muzyki tytułowy glitch, mogliby pretendować do miana radiowej gwiazdy, ale dzisiaj nie jest to aż tak prestiżowy tytuł, by rezygnować dla niego z nieobliczalności i realizowania najwymyślniejszych fantazji.

Fantazja to podstawowy składnik drugiego albumu pochodzących z Singapuru, mieszkających w Londynie Nat Ćmiel. Stworzona przez nich Księżniczka Glitchu nie jest monarszą celebrytką, o której ciąży albo konflikcie z babcią donosiłyby bulwarówki, to postać z cyber-baśni przypominająca wczesną Grimes, Alice Longyu Gao czy Erith, barwna i wyrazista bohaterka, która pokonuje smoki siłą charyzmy, a zamiast pantofelków nosi platformy na sześciocentymetrowej podeszwie. Ich przybrane imię zostało zresztą zapożyczenie od Paddry Nsu-Yeul z "Final Fantasy XIII", co daje wyraźną wskazówkę dotyczącą wizualnego kierunku, w jakim podążają.

 

Od innych księżniczek Yeule odróżnia przede wszystkim udekorowanie samodzielnie zaprojektowanego pałacu - fundament położono z podobnych, potężnych bloków dudniącego beatu, ale ponad poziom gruntu wyrasta całkowicie autorska, przyciągająca spojrzenia z oddali konstrukcja. Można nawet w tym zakresie porzucić feeryczną metaforę, bo faktycznie rzut oka na statystyki wprowadza w zakłopotanie - trzynaście utworów w blisko pięć i pół godziny to proporcje dzisiaj niemal niespotykane, nawet wśród tytanów progresywnego rocka, którzy uwielbiają snuć rozległe historie o elfach i orkach.

 

"Glitch Princess" można podzielić na dwie odrębne części - najpierw dwanaście kawałków w czterdzieści trzy minuty, co daje zupełnie standardową średnią trzech i pół minuty na utwór, później zamykające album "The Things They Did for Me Out of Love" o długości czterech godzin i czterdziestu czerech minut. Monumentalny finał to ambientowy szum o dość jednostajnej dynamice (z kilkoma momentami całkowitego wyciszenia, bez wplatania dźwięków burzących senną aurę) i trudno nie odnieść wrażenia, że pełni rolę swoistego manifestu. Przeciąganie kilku dźwięków przez tak długi czas ma nikłą wartość kompozycyjną czy eksperymentalną (to nie są szeroko zakrojone badania ciszy oraz dźwięku na wzór działalności Johna Cage'a), ale wskazuje na odrębność, stawianie siebie w sprzeczności z trendami i niemałą odwagę, bo nawet najbardziej zatwardziali zwolennicy ambientu mogą mieć problem z przyswojeniem tak dużego kawałka monotonnego pejzażu.

 

"The Things They Did for Me Out of Love" odznacza się, ale nie jest całkowicie oderwane od kontekstu. Yeule nie komponują tak agresywnie przebojowych refrenów, jak Ashnikko czy Grimes, bliżej im do zdeformowanej łagodności Oklou, która po przepuszczeniu przez filtr producenta kalibru Grega Kurstina mogłaby stać się zjadliwa nawet dla osób zasłuchanych w Adele. Gdyby na przykład w "Electric" uczłowieczyć ekstremalnie wysoko wzniesiony na skrzydłach auto-tune'a głos albo wyciąć noise'owe igły kaleczące uszy we "Fragments", album zyskałbym komercyjną przystępność. Ustawienie się w wyraźnej opozycji jest jednak jego cechą szczególną, jakby Yeule chcieli zakomunikować, że mogliby obrać kurs na pop, który ustawiłby ich na odcinków gdzieś pomiędzy PoppyBillie Eilish, ale celowo podążają równoległą, wyboistą i wolną od tuneli skonstruowanych z paneli akustycznych trasą, która nie kończy się w hali na kilka tysięcy osób, ale ciągnie się bez końca w nieznane.

 

Yeule przypominają uosobienie paradoksu statku Tezeusza, czyli rozważania, czy jeżeli stopniowo będzie się wymieniać części składowe jakiegoś obiektu aż do zastąpienia ostatniej z pierwotnych nową, nadal pozostanie tym samym obiektem, czy będzie czymś całkowicie odmiennym. Na większości zdjęć ukazują poddane androizacji oblicze, w każdym internetowym wpisie posługują się dodatkowymi symbolami i tekstem zalgo, za pomocą glitchów i przesterów ochładzają swoje brzmienie do niemal algorytmowego wytworu, ale nawet tak daleko posunięte ukrywanie organicznego pochodzenia nie pozwoliło na zastąpienie emocji... Może dlatego, że trudno znaleźć dla nich syntetyczny odpowiednik. Spod grubej warstwy makijażu, filtrów i wtyczek przebijają się niestłumione namiętności, afekty, obawy i wspomnienia, a powstały w ten sposób dualizm intryguje do tego stopnia, że podobnie jak do najlepszych baśni braci Grimm czy Andersena, także do "The Things They Did for Me Out of Love" można wracać bez końca i nigdy nie zaczyna nudzić.


Bayonet Records/2022



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce