Obraz artykułu Courtney Barnett - "Things Take Time, Take Time"

Courtney Barnett - "Things Take Time, Take Time"

72%

Do bólu wyczuwalna codzienność, lakoniczność, ukradkiem opisywany widok zza okna - z tych elementów Courtney Barnett skleciła przyjemny dla ucha album. Zdołała zebrać i urzeczywistnić pandemiczne wybuchy fascynacji życiem powolnym i przyziemnym. Dziesięć utworów to liczba wystarczająca, by zanurzyć się w pozornie nudnej jak flaki z olejem rzeczywistości.

Barnett rozprawia się przede wszystkim sama ze sobą, ale my także zostajemy zaproszeni do jej świata i - zgodnie z tytułem - idzie się przekonać, że things take time. Panuje tutaj pewna forma harmonii - okładka to paleta odcieni niebieskiego, a kryjące się za nią utwory to spójna muzyczna myśl ujęta na dziesięć sposobów. W porównaniu z poprzednimi albumami jest mniej gitarowo, mniej kąśliwie i przekornie. Zaryzykowałabym nawet stwierdzeniem, że więcej tu przebłysków folku niż rocka samego w sobie - taka akustyczna pocztówka, sielanka Australijska, pokój z widokiem na sąsiada koszącego trawnik.

 

Kilka spokojnych, brzdąkających w tle akordów w "Rae Street" otwiera "okno" na przedmieściach. Barnett w narracji tekstowej brzmi prawie jak Mark Kozelek z Sun Kil Moon, który lubuje się w dosłownym opisywaniu tego, co dzieje się w zasięgu wzroku. Zbuntowany, zblazowany wokal ma w sobie coś wyjątkowego - dodaje koloru wywodom, które można określić to jako tę okładkową, niebieską aurę. Brzmi to dosłownie tak, jakby powstało od niechcenia - efekt zamierzony, osiągamy immersję i dajemy się ponieść.

 

"Sunfair Sundown" oraz "...Before You Gotta Go" to historie miłosne do kołyski, słychać w nich powiewy wiecznego lata i wakacyjnej miłości, a trzon po raz kolejny stanowią teksty. "Take it Day by Day" to gruba kreska dzieląca album na pół - robi się bardziej dynamicznie, ale oczywiście nadal w charakterystyczny, luźny sposób. Gitara nie szaleje w żadnym momencie wydawnictwa, miło przemyka w słuchawkach, Barnett postawiła na dużą oszczędność, a w dodatku do ostatniego utworu wyzwala efekt tupania nóżką. Album zamyka "Oh the Night" - krótka refleksja na temat pędu życia i satysfakcji z jego ukrócenia, gdzie słowo slow pada dobre kilka razy i trudno byłoby o lepszą puentę.

 

Pomijając kilka przedłużających się momentów, "Things Take Time, Take Time" to bardzo przyjemna, pozbawiona niespodzianek pozycja. Da się wyczuć, że jest to album osobisty, nietypowy, odbiegający nastrojem od wcześniejszych materiałów artystki. Barnett bierze na nim głęboki wdech i do tego samego zachęca słuchaczy.


Milk! Records/2021



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce