Połączenie melancholijnego smutku Chelsea Wolfe z chaosem i dysonansami Converge miało być jak hasło z korporacyjnych plakatów, zgodnie z którymi praca drużynowa daje znacznie więcej niż jedynie sumę części składowych. Wraz z premierą albumu okazało się, że faktycznie, można by go celnie podsumować jednym z popularnych powiedzonek w wielki firmach: Safety first.
Z jednej strony "Bloodmoon: I" to świetny album, tu i ówdzie przejawia znamiona geniuszu, a z drugiej nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatnio słyszałem materiał, który aż do tego stopnia zaprzepaścił swój potencjał. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że największą bolączką tej płyty jest dysproporcja na linii Chelsea Wolfe-Converge. Większość materiału ma ponury klimat i piękne aranżacje, ale brakuje nieposkromionego, chaotycznego hardcore'a Trochę tak, jakby ekipa Kurta Ballou została stłamszona i to do tego stopnia, że chyba pierwszy raz w historii największą muzyczną niespodzianką, jaką serwuje Converge jest brak zaskoczeń.
Z kolei Wolfe rozkwita dzięki tej współpracy, wznosi się na nowy poziom, ale momentów, w których obie strony faktycznie się uzupełniają i wspólnie budują inną jakość jest niestety zbyt mało. Wydawnictwo jest bardzo spójne, pokazuje konsekwentną realizację konceptu, ale paradoksalnie okazuje się to wadą. Jedną z najmocniejszych cech Converge zawsze było to, że zespół potrafił podejść słuchacza z każdej strony. Na "All We Love We Leave Behind" (mój absolutny faworyt w całej dyskografii kapeli) Amerykanie grali niewyobrażalną gamą różnych zagrywek, nie tracąc impetu ani na moment, o nowym albumie nie można tego napisać.
Mimo zmarnowanego potencjału, który przekreślił szansę "Bloodmoon: I" na miano wybitnego materiału, to w dalszym ciągu bardzo dobra płyta. Jedna z lepszych w tym roku. Całość jest przemyślana, dopieszczona i dopracowana. Takie utwory, jak "Coil" czy "Scorpion's Sting" roztaczają cudowną, bajkową atmosferę (i mam na myśli mroczne bajki spod szyldu braci Grimm). Każdy dźwięk jest niesamowicie ponury, wchodzi odbiorcy pod skórę, a w dodatku próżno tutaj szukać taniej tandety i wymuszenia (ale niekoniecznie banału czy sztampy). O ile nie do końca kupuję solowe dokonania Chelsea Wolfe, o tyle w zestawieniu z Converge wypada przekonująco i prawdopodobnie jest to najmroczniejszy album w historii obydwojga wykonawców. "Bloodmoon: I" snuje się delikatnie i sączy, w pewien sposób porywa nawet słuchacza.
Na najwyższym poziomie stoi także coś, do czego obydwie strony przyzwyczaiły nas dawno temu - produkcja. Brzmienie jest soczyste, czytelne i staje się kolejnym atutem. Przeplatanie się wszystkich trzech (czterech, licząc chórki) wokali z muzyką zostało wyjątkowo dobrze oddane i podkreślone, na tej płaszczyźnie chyba nawet najwięksi malkontenci nie znajdą elementów, do których można by się przyczepić.
Każdy album Converge zakrawa na geniusz, a materiały promocyjne sugerowały, że tym razem nie będzie inaczej. Ostatecznie chociaż brakuje większych zaskoczeń, "Bloodmoon: I" samo w sobie - dzięki nietypowej współpracy - jest jedną wielką niespodzianką, która obydwu stronom pozwoliła zrobić coś nowego. W dużym stopniu udało się, ale chęć pójścia w kierunku eksperymentu wymusił okrojenie własnych tożsamości, co w przypadku Amerykanów skończyło się wyjątkowo boleśnie i trudno oprzeć się wrażeniu, że zachwyceni będą przede wszystkim fani Chelsea Wolfe. Dostaliśmy album bardzo dobry - czyli znacznie poniżej oczekiwań.
Epitaph/2021