Leftfieldowe brzmienie i cyberkulturowe teksty przypominające fragmenty postów z Reddita powinny na stałe przypisać działalność rapera z Baltimore do głębokiego podziemia, ustawić gdzieś pomiędzy Spider Gangiem a Flex Entertainment, ale poza dziwacznością, emanuje od niego również szczególny rodzaj charyzmy. W pierwszym odruchu może wręcz odrzucać, ale nie pozwala pozbyć się wrażenia, że trzeba tym chaotycznie wyprodukowanym (zawsze przez samego Peggy'ego), przemawiającym językiem internetu kawałkom przynajmniej dać szansę. A jak już ją dostaną, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że wciągną na wiele tygodniu.
Nie bez znaczenie jest także to, że na "All My Heroes Are Cornballs" sprzed dwóch lat poziom nieprzystępności został zauważalnie obniżony, jakby przywódca religijny nagle złagodził zasady kwalifikowania niektórych czynności jako grzeszne i zaoferował pobyt w raju również tym osobom, które dotąd nie ośmieliłyby się spojrzeć w kierunku niebiańskich wrót. Na "LP!" taryfa ulgowa skończyła się. Osób, które były już po drugiej stronie raczej to nie odstraszy, ale potencjalne nowe mogą potrzebować rozgrzeszenia z sympatii do regularnych form i chwytliwych refrenów, zanim przystąpią do tej awangardowej komunii.
Furtki tu i ówdzie zostają uchylone, ale nie da się przez nie przemknąć tak, by skrzypnięcie zawiasu nie zatrzymało pełnego rozpędu. Na przykład "OG!" nie tylko w tytule nawiązuje do postaci Original Gangstera, herosa podziemia, drania o złotym sercu, ale również w prawie boombapowym podkładzie, pełnymi garściami czerpiącym ze Wschodniego Wybrzeża późnych lat 80. i tymi samymi dłońmi zdeformowanym do takiego stopnia, że pobożni słuchacze KRS-One'a albo LL Cool J-a mogą doszukać się nie chylenia czoła, tylko profanacji... W dodatku mogą mieć rację, a nawet mogą ją jednocześnie mieć i jej nie mieć, bo współistnienie sprzeczności to znak firmowy muzyki Peggy'ego.
Jest w tym dużo uczciwości - Jpegmafia na pewno mógłby zrobić wyjątek i napisać mamiący przebój, którego sukces przełożyłby się na cały album, ale z premedytacją kompromituje swoje komercyjne zasoby. Na przykład w "Kissy, Face Emoji!" wyraziste akordy syntezatorowe i wolny od efektów śpiew (z łagodnym zastosowaniem auto-tune'a) przez czterdzieści pięć sekund sugerują pościelową konwencję i nadejście romantycznego, chwytającego za serce refrenu, po czym błyskawicznie zostają przekształcone we fragment, który sprawdziłby się na ścieżce dźwiękowej do gry "Tekken" z rapem na froncie. To nie jest zwrot akcji, wcześniejszy nastrój nie został trwale zastąpiony - obydwa trwają w osobliwym splocie.
Peggy pozwolił sobie tym razem także na obszerniejsze nawiązania do wrestlingu, który od dawna pobrzmiewał na drugim planie w jego twórczości (na przykład charakterystyczny, wielokrotnie przez niego wykorzystywany sampel z głosem kobiety wypowiadającym: You think You know me?, pierwotnie wykorzystywany w wejściu Edge'a na ring WWE), ale dotąd nie był immanentnym elementem tekstów i sampli, jak w przypadku chociażby założycieli Griselda Records. Ostatnio za sprawą młodej, odmieniającej oblicze tej dyscypliny federacji All Elite Wrestling jego fascynacja wyraźnie zintensyfikowała się - w zeszłym roku wystąpił w nagraniu promo Darby'ego Allina, w tym Allin pojawił się na jego scenie, a nasilająca się sympatię duet udokumentował i udostępnił na YouTubie (TUTAJ).
W kontekście wrestlingu i nowego albumu najciekawszym momentem jest "End Credits!", które otwiera fragment monologu Arna Andersona, zasłużonego, emerytowanego zapaśnika. W odróżnieniu od najczęściej samplowanych przemów, nie są to jednak owiane kultem zdania wypowiedziane w latach 80. czy 90., padły ledwie kilka tygodni temu, co dobrze oddaje sposób, w jaki Peggy patrzy na świat - z szacunkiem do przeszłości i głodem tego, co nowe i jeszcze nieznane. Dość zresztą wspomnieć, że muzycznie to niemal rockowy, nieco przaśny i aż do przesady prosty, ironiczny utwór kojarzący się z tandetnymi tłami towarzyszącymi wielu dawnym i dzisiejszym zapaśnikom.
Emblematyczną odzywką mojego ulubionego wrestlera jest: Cero miedo, co oznacza: Zero strachu i dokładnie określa uczucie, jakie towarzyszy Jpegmafii, kiedy w niezachwianej pozie przesuwa się naprzód po cienkiej linie odgradzającej komercyjną przebojowość od odstraszającej abstrakcyjności. Podobnie jak jego kumpel, Darby Allin, maluje tylko połowę twarzy, tak i on ukazuje jednocześnie dwa oblicza. Każde na tyle fascynujące, że zawierający osiemnaście utworów, trwający blisko pięćdziesiąt minut album mimo wielokrotnego zapętlania, wciąż wydaje się za krótki.
Republic/2021