Obraz artykułu Taraka - "Welcome to Paradise Lost"

Taraka - "Welcome to Paradise Lost"

78%

Koniec istnienia jest nieuchronny, prędzej czy później musi nadejść. Myśli z gatunku ostatecznych od zawsze zaprzątają nam głowy i wiążą się z mniejszym lub większym strachem, a do tego dochodzi szereg pytań, na które brak odpowiedzi. Warto jednak spojrzeć na to z innej perspektywy - jeśli nie możemy niczego wskórać, może lepiej po prostu uśmiechnąć się i obserwować, co będzie dalej. Śmierć nie jest taka poważna, bo gdyby była, to najpewniej od razu by nas zabiła, a przynajmniej z tego założenia wychodzi Taraka, która o wszystkim, co złe opowiada z radością.

Połowa nieistniejącego już duetu Prince Rama niczego się nie obawia, nie stresuje się i nie zadręcza myślami z kwestionariusza hipochondryka. Na "Welcome to Paradise Lost" Taraka wręcz wykrzykuje, że niezależnie od tego, co by się działo, należy zachować klasę i nie snuć wizji o negatywnym wydźwięku. Nagrała album punkowy, ale to nie jest ten rodzaj punk rocka, gdzie odbiorca zostaje zbombardowany komunikatami o tym, że świat jest siedliskiem całego zła i trudno wykrzesać z siebie inne emocje niż gniew i rozpacz.

 

Taraka odrzuca takie podejście, wie, że trwanie w złości w niczym nie pomoże, lepiej przekuć ją w działanie. Intensywność muzyki nie jest dla niej równoznaczna z niszczeniem mebli czy wyładowywaniem agresji w inny, szkodzący bliźnim sposób - bliżej temu do tańca z przypadkowymi ludźmi spotkanymi na ulicy. Artystka szuka jednostek odczuwających podobnie, razem z nimi chce iść przed siebie, nie zważając na nic. Dodatkowo używa do tego kuszących składników, bo punk rocka, który bije optymizmem wzbogaca chociażby o art-rockową teatralizację czy nutkę psychodelii.

 

Już przy pierwszym kontakcie z "Welcome to Paradise Lost" trudno nie docenić jego bezpośredniości. To nie jest szczęście wystudiowane, poddawane przefiltrowaniu przez inne uczucia w celu nadania bardziej nierzeczywistej, filmowej formy. Taraka nawet nie myśli o tym, by oszukiwać słuchacza, podaje każdą myśl na tacy - wszystko ma być widoczne i obdarte z warkoczy metafor. Jest to w jakiś sposób czarno-białe, bardziej sceptyczny odbiorca uznałby, że jednowymiarowe, ale trudno narzekać na urok takiego podejścia. Nie sposób nie zakochać się w bezpośredniości komunikatów przekazywanych przez nowojorską twórczynię.

 

W "Bad Bonezz" punkowa podstawa bez większego wysiłku wchodzi w połączenie z refrenem w typie ambitnego popu z lat 80., przywodzącym na myśl hity Martiki, a kiedy napięcie osiąga apogeum, dochodzi do niespodziewanego przejścia w sterowaną syntezatorem miniaturkę "Thank You". Co najważniejsze, takich smaczków jest więcej. W numerze tytułowym dominuje ciężar grunge'u na gazie rozweselającym, a "0010110" emanuje energią godną Kate Bush z najbardziej intensywnych momentów "Never for Ever".

 

Takiej muzyki z okolic punk rocka dzisiaj potrzeba - zróżnicowanej stylistycznie, dysponującej nie tylko negatywnym przekazem, który również jest potrzebny, ale czasami trzeba się po prostu rozchmurzyć i rzucić okiem na przyjemne strony egzystencji. W końcu wszyscy kiedyś odejdziemy, a życia ubywa z każdą sekundą - nie opłaca się go marnować.


wydanie własne/2021



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce