Połowa nieistniejącego już duetu Prince Rama niczego się nie obawia, nie stresuje się i nie zadręcza myślami z kwestionariusza hipochondryka. Na "Welcome to Paradise Lost" Taraka wręcz wykrzykuje, że niezależnie od tego, co by się działo, należy zachować klasę i nie snuć wizji o negatywnym wydźwięku. Nagrała album punkowy, ale to nie jest ten rodzaj punk rocka, gdzie odbiorca zostaje zbombardowany komunikatami o tym, że świat jest siedliskiem całego zła i trudno wykrzesać z siebie inne emocje niż gniew i rozpacz.
Taraka odrzuca takie podejście, wie, że trwanie w złości w niczym nie pomoże, lepiej przekuć ją w działanie. Intensywność muzyki nie jest dla niej równoznaczna z niszczeniem mebli czy wyładowywaniem agresji w inny, szkodzący bliźnim sposób - bliżej temu do tańca z przypadkowymi ludźmi spotkanymi na ulicy. Artystka szuka jednostek odczuwających podobnie, razem z nimi chce iść przed siebie, nie zważając na nic. Dodatkowo używa do tego kuszących składników, bo punk rocka, który bije optymizmem wzbogaca chociażby o art-rockową teatralizację czy nutkę psychodelii.
Już przy pierwszym kontakcie z "Welcome to Paradise Lost" trudno nie docenić jego bezpośredniości. To nie jest szczęście wystudiowane, poddawane przefiltrowaniu przez inne uczucia w celu nadania bardziej nierzeczywistej, filmowej formy. Taraka nawet nie myśli o tym, by oszukiwać słuchacza, podaje każdą myśl na tacy - wszystko ma być widoczne i obdarte z warkoczy metafor. Jest to w jakiś sposób czarno-białe, bardziej sceptyczny odbiorca uznałby, że jednowymiarowe, ale trudno narzekać na urok takiego podejścia. Nie sposób nie zakochać się w bezpośredniości komunikatów przekazywanych przez nowojorską twórczynię.
W "Bad Bonezz" punkowa podstawa bez większego wysiłku wchodzi w połączenie z refrenem w typie ambitnego popu z lat 80., przywodzącym na myśl hity Martiki, a kiedy napięcie osiąga apogeum, dochodzi do niespodziewanego przejścia w sterowaną syntezatorem miniaturkę "Thank You". Co najważniejsze, takich smaczków jest więcej. W numerze tytułowym dominuje ciężar grunge'u na gazie rozweselającym, a "0010110" emanuje energią godną Kate Bush z najbardziej intensywnych momentów "Never for Ever".
Takiej muzyki z okolic punk rocka dzisiaj potrzeba - zróżnicowanej stylistycznie, dysponującej nie tylko negatywnym przekazem, który również jest potrzebny, ale czasami trzeba się po prostu rozchmurzyć i rzucić okiem na przyjemne strony egzystencji. W końcu wszyscy kiedyś odejdziemy, a życia ubywa z każdą sekundą - nie opłaca się go marnować.
wydanie własne/2021