Rozmowa z Soundrive
Nie zajmowałbym się muzyką, gdyby nie... Kiedy byłem dzieckiem, ojciec miał gitarę elektryczną - 1972 Gretsch hollow body - którą trzymał schowaną w szafie w dodatkowej sypialni. Była wielką tajemnicą o dziwnym kształcie aż do momentu, kiedy osiągnąłem wiek, w którym górę wzięły nade mną nuda i wścibstwo. Zmęczony moimi codziennymi błaganiami, któregoś dnia wreszcie ją wyciągnął, a to, co ujrzałem zmieniło połączenia w moim mózgu.
Smugi pomarańczowego, czarnego i beżu oszołomiły mnie. Żeby wyrwać mnie z transu, ojciec zjechał w dół gryfu na jednym akordzie. Nie miałem pojęcia, co właściwie usłyszałem. Obserwowanie, skąd pochodzi ten dźwięk nijak nie miało się w mojej głowie do kaset The Beatles i The Beach Boys, które mi kupował. To było coś nowego. Wtedy nie myślałem jeszcze o muzyce jak o kompozycji. Wiele lat później emocjonalna wieź z tamtą chwilą ujawniła się jako kształtujące doświadczenie, bez którego nie zajmowałbym się dzisiaj muzyką. Nadal słyszę w głowie tamten akord.
Zanim zajmowałem się muzyką, byłem... Pierwszą lekcję gry na gitarze wziąłem w wieku trzynastu lat, ale dopiero cztery lata później zacząłem brzmieć jak początkujący muzyk. Pomiędzy tymi latami byłem zagubiony - wagarowałem, kradzieże w sklepach traktowałem jak rozrywkę, a moi tak zwani przyjaciele pracowali na taśmach produkcyjnych zielska, pigułek ecstasy i taniego alkoholu. Podobnie jak wielu innych nastolatków, miałem problemy z tożsamością, zmieniała się w zależności od gatunku muzyki, jakiej akurat słuchałem.
Przez jakiś czas w latach 90. miałem obsesję na punkcie Death Row Records, plakaty i wycinki z gazet z Tupakiem zaśmiecały każdą ścianę mojego pokoju. Później w jednej chwili opróżniłem regały z płyt z gangsta rapem i zapełniłem je wszystkim, co metalowe. Kupiłem każdy album Megadeth, na jaki było mnie stać, a mój nauczyciel gry na gitarze ciągle się irytował, bo nalegałem, żeby nauczył mnie solówek Yngwiego Malmsteena. Dopiero kiedy zacząłem próby z zespołem przez pięć nocy w tygodniu, zrozumiałem, że w byciu samozwańczym muzykiem istnieją swoiste "przed" i "po".
Moja ulubiona muzyka z dzieciństwa to... Kiedy rodziców nie było w domu, brat ganiał mnie po całym domu w masce Jasona, wyglądał jak szurnięty morderca z "Piątku trzynastego". Jedynym, co mogło zatrzymać to przerażające doświadczenie była zgoda, by jeszcze raz przesłuchać album "The Blizzard of Oz". Okoliczności były wymuszone, ale dorastałem z miłością do tej zniekształconej kaskady dźwięków, czyli Randy'ego Rhoadesa grającego na gitarze. Solówki w "Goodbye to Romance" i "Crazy Train" pchnęły mnie do sięgnięcia po gitarę. Pomiędzy tym, co podsuwali mi brat i ojciec, słuchałem też różnych płyt z klasycznym rockiem, Jimiego Hendrixa, Black Sabbath, pierwszych czterech albumów Led Zeppelin, a do tego - jako anomalii - największych przebojów Genesis.
Moja ulubiona muzyka z ostatnich miesięcy to... Przez ciemne chmury, które zebrały się nad naszymi głowami z powodu covida i nadal się utrzymują w 2021 roku, mój umysł pozostaje w cieniu, ale na szczęście istnieje odpowiedni gatunek dla każdej ponurej myśli. Codziennie słuchałem "Joysville", drugiego wspólnego albumu brytyjskiego rapera Eda Scissora i Lamplightera - te niskie brzmienia synthpadów i basów czy mroczne, pełzające tempa naprawdę zapadają w pamięć. W innym nastroju jest z kolei nowy singiel Succumb - "Aither", podszyta deathmetalem eksplozja riffów i surowych emocji. Ten rok byłby też do niczego bez "Sinner Get Ready" Linguy Ignoty i "We Are Always Alone" Portrayal of Guilt. Wszystkie ostatnie single Full of Hell również są oszołamiająco dobre.
Moi ulubieni artyści niezwiązani z muzyką to... Najłatwiej jest mi odnieść się do pisarzy. Podchodzą do swojego rzemiosła z dużą dyscypliną. Oczywiście istnieją wyjątki w postaci celebrytów, których słabości przyćmiły najlepsze dzieła, chociażby Jack Kerouac albo Fitzgerald, ale autorzy i autorki pokroju Saula Bellowa, Susan Sontag i Loren Eiseley pisali każdego dnia. Nie czekali na inspirację, woleli usiąść i pracować aż wreszcie inspiracja zaczęła za nimi nadążać. Przez ostatnie piętnaście lat często wracałem do "Dziennika Anaïs Nin", która każde życiowe doświadczenie uczyniła nierozerwalnym elementem swojej sztuki. Pisała o psychicznej i duchowej głębi, jakich większość ludzi nie potrafi dostrzec.
We współczesnej muzyce najbardziej lubię... Współczesna muzyka kojarzy mi się z takimi gatunkami jak hyperpop. "Pop 2" Charli XCX zrobiło na mnie wielkie wrażenie, podobnie jak większość utworów 100 Gecs. W skrajnym stopniu kontrolowany auto-tune na wokalu to temat, który dzieli ludzi, ale dla mnie po prostu przemienia głos w jeden z instrumentów, nie jest to aż tak odmienne od większości dyskografii Mike'a Pattona. Chociaż uwielbiam nagrania analogowe i granie na prawdziwych, podłączonych do pieców instrumentach, jest w nienaturalnym brzmieniu komputerów coś, co wydaje mi się sensowne. Innymi znakomitymi artystami podążającymi elektronicznym tropem są Clark czy Andy Stott - odzwierciedlają cyfrowe więzi tworzone w czasach, w których żyjemy wewnątrz naszych urządzeń.
W skrajnym stopniu kontrolowany auto-tune na wokalu to temat, który dzieli ludzi, ale dla mnie po prostu przemienia głos w jeden z instrumentów, nie jest to aż tak odmienne od większości dyskografii Mike'a Pattona.
We współczesnej muzyce najbardziej nie lubię... Jedynym trendem, którego dzisiaj nie lubię jest nadużywanie bełkotliwego wokalu w trapie. Nie oznacza to bynajmniej, że nie lubię samego trapu, "DS2" Future'a uważam za arcydzieło. Ciągłość ciasno zszytych ze sobą słów idealnie łączy się na nim z mroczną, oszczędną atmosferą muzyki. W pewnym momencie naśladowcy przemienili jednak ten gatunek w brzmienie, które być może jest rozpoznawalne, ale brakuje mu wyjątkowych głosów. Stało się nową muzyką z windy, czymś mglistym i znajomym, pobrzmiewającym w tle.
Najbardziej w koncertach lubię... W 2019 roku Street Sects - inny projekt, w którego działalność jestem zaangażowany - został zaproszony na występ na festiwalu Roadburn w Tilburgu. Spotkanie zespołów, które znaliśmy albo z którymi graliśmy w Stanach w takim miejscu było jak przeniesienie się do odcinka "Strefy mroku", przynajmniej dla kapeli, która dopiero co zaczęła jeździć w międzynarodowe trasy. Nowe okoliczności związane ze scenami i obsługą festiwalu był surrealistyczne, a kiedy oglądałem występy innych zespołów, byłem sparaliżowany, zupełnie jak podczas pierwszych koncertów, na jakie chodziłem jako dzieciak. Porównaniem może być różnica pomiędzy oglądaniem filmu w kinie i oglądaniem filmu w domu, kiedy wiele czynników może rozpraszać. W kinie ciemność otacza publiczność, a ekran jest jedynym, na czym się skupiamy. Doświadczyłem tego szczególnie intensywnie podczas jednego z występów na festiwalu.
Linguę Ignotę umieszczono na prowizorycznej scenie - kwadratowej platformie z drewna wzniesionej niewiele ponad publiczność, zlokalizowanej na środku sali. Ludzie zaczęli gromadzić się w pomieszczeniu jeszcze w trakcie soundchecku, z czasem całkowicie ją otoczyli. Tłum ciągnął się od ściany do ściany, więc szybkie wyjście nie byłoby możliwe, ale kiedy zaczęła grać, nikomu nie przyszłoby to nawet do głowy. Byłem zaledwie o kilka osób przed frontem sceny i czułem emocje jej przedłużony linii wokalnych czy rozpadających się akordów fortepianowych. Wiele osób wśród publiki otwarcie szlochało i w tamtym momencie nic innego na świecie nie istniało.
Moja muzyka jest porównywana do... Szeroki zakres sampli i bliskość industrialu w muzyce, którą piszę sprawiają, że w jej opisach pojawiają się porównania do rzeczy, które wybuchają, są miażdżone albo rozpadają się. Jeden z utworów Street Sects został na Tiny Mix Tapes opisany w taki sposób: Rytmy stworzone z przypominających karabin maszynowy partii i wybuchający crash z psychodelicznymi, transgresyjnymi melodiami obcego pochodzenia. Ponieważ sam rzadko próbuję opisywać swoje brzmienie, interpretacje innych osób odbieram jako fascynujące i w pewnym sensie zabawne. Ale ostatecznie jestem po prostu wdzięczny, że ktoś poświęcił czas na słuchanie mojej muzyki z taką uwagą.
Gdybym mógł sprawić, że jeden z utworów innego artysty stałby się mój, byłoby to... Ilekroć muszę oczyścić głowę z zagmatwanych, niejasnych myśli, włączam "Windowlicker" Aphex Twin. To sześć minut doskonałych częstotliwości. Jest w tym groove, ale bity są poszarpane, a w pewnym momencie pęd naprzód zmienia się w pocięty, DJ-ski styl i w końcu wraca do wcześniejszego flow oraz wypaczonych melodii.
W wolnym czasie lubię... W miarę możliwości uprawiam biegi długodystansowe. Dzięki temu przebrnąłem przez lata niepokojów i depresji, łagodząc te objawy na tyle, by udało mi się odnaleźć optymizm. Nie pamiętam, co skłoniło mnie do pierwszego biegu, ale wiem, że kiedy tylko puściłem "Relationship of Command" At the Drive-In na słuchawkach, cały czas przyspieszałem i ten nawyk nigdy nie zniknął. Gdziekolwiek mieszkałem i dokądkolwiek podróżuję, zawsze znajduję jakąś ścieżkę, na której mogę być sam, mocno się pocąc i mierząc z osobistymi bolączkami.
Mój ulubiony cytat z filmu to... Humor Charliego Chaplina zawsze miał drugie dno. Upadek mógł wywoływać śmiech prosto z trzewi, ale też natychmiast przechodzić do uświadomienia sobie rozczarowania i wstydu przez bohatera albo przez to, co widział w oczach innej osoby. W "Światłach rampy", jednym z późniejszych filmów, Chaplin grał Calvero, emerytowanego klauna, który został pijakiem. W jednej ze scen bez choćby próby ukrycia swojej neurotyczności odpowiada na pytanie o to, jak mija dzień: Co za ranek! Słońce święci, czajnik gwiżdże i czynsz zapłacony! Zbliża się trzęsienie ziemi! Czuję to, czuję to, czuję to.
Mam za sobą tyle lat w tej zblazowanej grze w życie pełnej zewnętrznych osądów i wewnętrznej presji, że trudno nawiązać więź z tą wczesną niewinnością.
Gdybym w dorosłym życiu wciąż mógł robić coś, co robiłem w dzieciństwie... Przed dziesiątym rokiem życia często brałem tyle zabawek, ile zmieściło się pod pachami i szedłem pobawić się na podwórku przed domem. Mama cały czas miała mnie na widoku przez okna w salonie. Ta okolica Fort Myers na Florydzie nie była znana z empatycznych sąsiadów, w lokalnych wiadomościach cały czas wspominali o przemocy gangów, o aresztach związanych z narkotykami i o włamaniach. Dla dziecka to wszystko nie ma jednak znaczenia. Kiedy myślę o tym, jak turlałem się i skakałem, naprzemiennie odgrywając różne postacie, dochodzi do mnie, że w tamtym okresie nie miałem jeszcze samoświadomości. Nie obchodziło mnie, czy przejedzie obok jakiś samochód albo zobaczy mnie sąsiad - żyłem tą chwilą. Teraz mam za sobą tyle lat w tej zblazowanej grze w życie pełnej zewnętrznych osądów i wewnętrznej presji, że trudno nawiązać więź z tą wczesną niewinnością. Nie mogę powiedzieć, że mi tego brakuje, ale wspomnienia podpowiadają mi, że wtedy było idealnie.
W dzisiejszym świecie najgorsza jest... Religia to najgorsza maszyna do prania mózgu i to nie tylko obecnie, jest nią od stuleci. Daje ludziom wymówki pozwalające na masowe mordy, opresję, na zaszczepianie bigoterii i nienawiści u młodych osób. Kiedy czytam o tych zaklęciach, o przymusowym zakrywaniu ciał, o egzekucjach i okaleczeniach, wzbiera we mnie coraz większy, ale pozbawiony nadziei gniew. Zawsze postrzegałem religijne księgi jako fałszywe, w każdym calu. Moi rodzice są ewangelikami z pasa biblijnego, ale ich ignorancja nie wywołuje już u mnie urazy. Traktuję te przekonania jak ostrzeżenie, dzięki któremu można nauczyć się krytycznego i samodzielnego myślenia.
Polska kojarzy mi się z... W Austin w Teksasie wynajmuję pokój w domu należącym do Polaka, który pochodzi z Łodzi. Kiedy powiedział mi o tym, nie mogłem uwierzyć - ledwie rok wcześniej grałem w Łodzi w klubie Dom. Opowiedziałem mu o tym, jak przed koncertem przebiegłem dziewięć mil po ulicach w centrum miasta, gubiąc się i idąc na tyle daleko w jednym kierunku, że natknąłem się na jarmark z wielkim, niebieskim diabelskim młynem. Sam bieg nie był umotywowany w dobry sposób - podczas tamtej trasy zmagałem się z objadaniem, a bieganie miało być rodzajem kary. Całe ciało bolało mnie do tego stopnia, że trudno było zagrać koncert, ale zapamiętałem z tego pozytywne nastawienie promotora, obsługi i publiczności. Podobnie było zresztą kolejnego dnia w Warszawie. Publiczność podczas koncertów w Stanach często stoi z założonymi rękami, ale moje doświadczenia z Polski to pozytywna energia i miłość do muzyki.