Obraz artykułu Low - "Hey What"

Low - "Hey What"

90%

Jak wiele zespołów potrafi zbudować swoją markę na nowo, mając za sobą parę ładnych lat działalności i stabilną pozycję? Jak wiele po zbudowaniu marki wciąż rozwija własną formułę, nie daje sobie czasu na stagnację i pozostaje otwartych na nowe? Znalazłaby się garstka, a Low jest jednym z nich - nadąża za rzeczywistością, przefiltrowując ją przez własną wrażliwość.

Co ciekawe, kiedy zaczynali, nikt nie mógł się spodziewać, że wyrośnie z nich tak sprawna bestia, jaką są teraz. Nawet oni sami. Jeszcze w głębokich latach 90. grali leniwego slowcore'a, który bywał emocjonalnym strzałem w środek duszy, ale w swojej formie brzmiał hermetycznie. Nie umożliwiał przedstawienia szerokiej palety uczuć, przez co jego charakter w samym założeniu był wtórny.

 

Dużo zmieniło się na etapie "The Great Destroyer", gdy rockową podstawę muzyki niemal w całości zastąpiła przeszywająca elektronika, za pomocą której zespół mógł w pełni uwolnić swój potencjał. Od tego momentu smutek nie miał jednego, wyblakłego odcienia napędzanego gitarą akustyczną, lecz całą ich gamę. W tej formie Low wciąż czuje się świetnie i stawia na nieustanny rozwój. Cały czas modyfikuje swoje brzmienie, bo chociaż na poprzednim albumie ("Double Negative") posępna atmosfera dominowała, to miała w sobie jednocześnie sporo przestrzeni, ale na "Hey What" jest znacznie gęściej.

 

Poraża mnie podskórny niepokój, którym epatuje "Hey What". Odnoszę wrażenie, że nigdy wcześniej Low nie zwracało aż tak dużej uwagi na rozprowadzanie napięcia. Na poprzednich płytach po prostu eksplorowali różne odcienie smutku, a w kontekście tegorocznego materiału nawet smutek nie jest oczywisty. Ten album to dźwiękowy substytut ciemnej chmury unoszącej się nad miastem, wzbudzającej nieprzyjemne emocje dlatego, bo nie wiadomo, co z niej spadnie. Nie sposób nie docenić nieoczywistości tego materiału. Nawet - wydawałoby się - oklepane, ambientowe smugi czy pomrukujące drony odbiegają od normy. Raz po raz znikają, by wrócić w mało oczekiwanym momencie i pięknie kontrastują z harmoniami wokalnymi Sparhawka i Parker. W "Days Like These" wchodzą gdzieś w połowie, niepostrzeżenie, mimo że wcześniej utwór miał zadatki na radosny (w ramach konwencji Low).

 

Albo ten poszarpany, stale przerywany darkpopowy temat przewijający się przez całą długość "I Can Wait" - napięcie narasta, ale trudno stwierdzić, w którym kierunku zmierza. To czyni tę płytę tak piękną - jej odchyły od normalności i piosenkowych struktur pojawiających się tylko po to, by zaznaczyć kluczowy moment danego utworu, nadać mu charakteru. Świetnym tego przykładem może być "All Night" z wzniosłymi klawiszowymi plamami i zaśpiewami Mimi Parer kontrastującymi z pogrzebowym wydźwiękiem reszty numeru.

 

Za dwa lata Low będzie obchodzić trzydziestolecie działalności. Przez ten czas zespół ani razu nie stanął w miejscu i nie zasypywał gruszek w popiele. Z ciągłego parcia do przodu uczynił sens swojej twórczości i należy przyznać, że robi to fenomenalnie, czego dowodzą tak dobre płyty jak "Hey What".


Sub Pop/2021



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce