Trochę mi teraz nawet wstyd za siebie, bo ostatecznie otrzymałam zaproszenie na wspaniałą wyprawę, zorganizowaną tak doskonale, że nie jestem w stanie powiedzieć o żadnej rzeczy, która mi się w niej nie podobała.
Nawet jeśli rozpocząć temat wokalu Katie Stelmanis, z którym zawsze miałam problem, bo brzmiał jak aglomerat wszystkich osłuchanych już wokali damskich - "dzień dobry" dla Karin Dreijer Andersson (Fever Ray), jeszcze głośniejsze "dzień dobry" dla Florence Welch i "dzień dobry" też dla Natashy Khan (Bat for Lashes) - to w tym przypadku po raz pierwszy wzbudziła we mnie poczucie, że nie naśladuje żadnej z wymienionych artystek, ale stara się pokazać coś nowego, bardziej może swojego. Nie jestem do końca pewna, czy ta świeżość wynika z tego, że rzeczywiście dostałam nową pizzę, czy może z tego, że zapomniałam już, jak smakowała ta stara, gdy jadłam ją po raz pierwszy i tylko dlatego na moment mogłam się zachwycić, ale to nieważne, bo kupuję tę Karin, tę Florence i tę Natashę. I cieszę się, że już nie jako Karin, Florence i Natashę, a wreszcie jako Katie Stelmanis.
Pierwszy utwór "We Were Alive" ze swoimi miękkimi syntezatorami, kanciastym beatem i treściwym wokalem przypomniał mi na nowo, dlaczego w ogóle pewnego dnia zainteresowałam się kanadyjskim trio. I przypomniał mi o tym w wielkim stylu.
Dwa single zapowiadające płytę, czyli "Future Politics" i "Utopia", jawiły mi się już od początku jako zapowiedź przeniesienia spirytualistycznych fonii znanych z poprzednich płyt do pulsującego klubu tanecznego lat osiemdziesiątych. I tak rzeczywiście się stało, a ja się cieszę, bo dzięki temu mniej w tym albumie mroku (nie zniknął oczywiście całkowicie, bo wielokrotnie odczuwałam podskórny niepokój) i trochę więcej zabawy. Widzę moje babcie kręcące się w slow motion, otoczone kolorowymi światłami, rok 1983, w tle słyszę Austrę. Żałuję tylko, że nie towarzyszył im wtedy ten krążek, bo teraz, choć robią różne rzeczy w slow motion, raczej już się nie kręcą otoczone kolorowymi światłami. I rok 1983 też gdzieś sobie poszedł, ale wraca dzięki "Future Politics".
"Future Politics" daje nam wszystko, łącząc nasze emocje z emocjami ukrytymi pomiędzy dźwiękami. Historia opowiadana nam przez Austrę jest wielopostaciowa, a przy tym zaskakująco spójna. To jak cały tydzień scharakteryzowany jedenastoma utworami, ładnie zapakowany i zostawiony pod drzwiami. Dostajemy ciemne, ale dyskretne uderzenia syntezatorów i rozpaczliwy, półmetaliczny wokal w "I'm A Monster"; doskonale minimalistyczne "I Love You More Than You Love Yourself"; "Angel In Your Eye" z wyrazistym podkładem; magiczne "Freepower"; hipnotyzujące frazowanie w "Gai"; rozluźniające "Beyond A Mortal" ze wspaniałą głębią; wyciszającą harfę w instrumentalnym "Deep Thouht" i pięknie liryczne "43". Ciężko nie docenić tej podróży, ciężko się nie rozpłynąć.
"Future Politics" to jedyna przyszłościowa polityka, której jestem pewna, której się nie boję i z którą chcę obcować jak najczęściej. Dziękuję, Austro.
Domino/2017