Poszukując nowych wydawnictw niszowych wykonawców otagowanych jako "indie rock" na Bandcampie, można doprowadzić się do furii po przesłuchaniu różnych wariantów tej samej, mętnej piosenki, której ładunek emocjonalny jest zerowy. Ale wiecie co? Okazuje się, że ten gatunek cały czas może żywo ekscytować. Wystarczy dokonać fuzji z czymś innym, połączyć dwie różne metody wrażliwości. Lucy Dacus na "Home Video" zrobiła to wyjątkowo sprawnie.
Jest coś rozczulającego, nawet filmowo naiwnego, w tym, że hasło "indie" na dźwigają dzisiaj na barkach właściwie trzy kumpele. Takie, które między pisaniem numerów nabijają się z głupawych żartów, przeglądają cudze TikToki i zwyczajnie cieszą się spędzanym razem czasem. Oprócz bohaterki tego tekstu, mam na myśli Phoebe Bridgers i Julien Baker, wszystkie współpracowały razem przy świetnym, ale niestety jednorazowym projekcie Boygenius. W ich solowych poczynaniach słychać zresztą echa tej kooperacji, ale najciekawsze jest to, że Dacus stanowi coś na wzór głównego buforu spajającego tę trójkę w jeden spójny organizm. Ma w sobie więcej subtelnych popowych zjazdów od Baker (znanej z funkcjonowania bliżej rockowej estetyki), a jednocześnie wyraźnie zaznaczona w jej utworach jest dynamika, którą Bridgers odrzuca na rzecz cichego smutku. Oczywiście autorka "Home Video" nie stanowi uzupełnienia i dopełnienia twórczości swoich koleżanek. Jej tożsamość i oryginalność przebijają się na tegorocznym dziele wyjątkowo mocno, a co więcej - to właśnie wyrazistość jako osoby stanowi o sile tego krążka.
Pierwszy raz uderzyło mnie to przy inauguracyjnym odsłuchu "Thumbs". Ten numer mógłby zostać po prostu zwyczajną, lekko przynudzającą pościelówką, ale kiedy zwrócimy uwagę na to, kto tutaj śpiewa i przede wszystkim jak śpiewa, optyka zmienia się diametralnie. Na oszczędnym klawiszowym tle Dacus wyrzuca serce na wierzch, ale robi to absolutnie naturalnie. Ma świadomość, że jej osobowość wykona całą pracę, nie musi się szminkować, sztucznie upiększać. Jestem pełen podziwu dla charyzmy, która powoduje, że chcę słuchać historii amerykańskiej wokalistki całymi dniami, a wszystko dlatego, bo sama jest ciekawa i frapująca. Nie musi ciągać mnie za rękę i zmuszać do interakcji, niesie za sobą treści tak mocne, że i tak przyjdę do niej sam. Kiedy w "First Time" słyszę wypowiedzianą z lekką nonszalancją tezę, że nie dam rady poczuć za drugim razem siły tego pierwszego razu, wierzę w te słowa. Bo czemu mam nie wierzyć? Ani na chwilę nie dostaję powodu, by kwestionować szczerości przekazu.
W zeszłym roku Phoebe Bridgers popisała się świetnym "Punisher", zdobyła dzięki niemu nominację do nagrody Grammy. Kilka miesięcy temu z kontrą ruszyła Julien Baker, a jej "Little Oblivions" podbiło moje serce. Jak to dobrze, że "Home Video" świetnie dopełnia całość tej układanki. Pokazuje, że młode dziewczyny podobne do każdego z nas potrafią wspiąć się na szczyty muzycznego świata i chichoczą przy tym - w końcu to kumpele, a taka wędrówka to czysta zabawa.
Matador/2021