Szósty album Stwórcy nie kłania się trendom i oczekiwaniom, w odróżnieniu od poprzednika, niemal całkowicie pozbawiony jest wpływów neosoulowych i R&B, do pewnego stopnia daje się nawet opisać wyświechtanym hasłem "powrót do korzeni".
Poza niespełna dziesięciominutowym, zahaczającym najpierw o soul z ubiegłego stulecia, później o calypso "Sweet / I Thought You Wanted To Dance", Tyler nie pozwala sobie na odstępstwa. Można by wręcz pomyśleć, że wziął do siebie zarzuty o zbyt bliskie romansowanie z popem na "Igorze" i postanowił udowodnić, na co go stać, ale to nie jest artysta, który dałby się zmanipulować tak prostymi prowokacjami. Ta muzyka po prostu w nim siedziała.
Tym razem kiedy pojawia się śpiew (a jest go wyraźnie mniej), to zazwyczaj za sprawą gości, melodie są mniej jaskrawe, beaty bardziej soczyste, a wersy cedzone z minimalną przestrzenią na złapanie oddechu pomiędzy nimi. Dobry przykład to pierwszy singiel - "Lumberjack", kawałek skonstruowany na boombapowym podkładzie, dekonstruujący ponad czterdzieści lat ewolucji hip-hopu do absolutnych podstaw i zdaje się, że właśnie to było myślą przewodnią przy tworzeniu tego materiału. Mnóstwo jest tutaj hooków zakotwiczonych w R&B, soulowych sampli, tekstów opisujących codzienne życie z perspektywy wciąż bliskiej Tylerowi ulicy. To pierwotne oblicze hip-hopu w jakościowo podrasowanym wydaniu i nie trzeba chyba dodawać, że ani trapowych beatów, ani auto-tune'a tutaj nie uświadczycie.
Innym wyjątkowo imponującym momentem jest ponad ośmiominutowe "Wilshire". Zbudowane na bazie prostego, zapętlonego beatu perkusyjnego i kilku akordów, ale mocne za sprawą osobistego teksu dotyczącego załamania emocjonalnego i przede wszystkim artykulacji tego tekstu. Raper z Kalifornii rzadko milknie, a jego flow jest przy tym do tego stopnia imponujące, że musiałem sprawdzić, ile słów zdołał wykorzystać - niemal tysiąc siedemset. Pomijając szczerość i bezpośredniość wyznań (na przykład: All the morals and power you have just vanish when a certain energy is nearing / And those feelings got so much gravity and it's out of your control / That made me realize adults don't know what they doin' either / We're all just children), od strony fizycznej to niemały wysiłek, by przez tak długi czas nawijać i ani razu się nie potknąć.
Potknięć nie ma zresztą w żadnej z szesnastu, płynnie przechodzących jedna w drugą ścieżek. Największym sukcesem "Call Me If You Get Lost" może być to, że chociaż trwa ponad pięćdziesiąt minut, nie zawiera ani jednego zapychacza, nie ma tutaj ani jednego zbędnego dźwięku, ani jednego momentu, który chciałoby się przeskoczyć, a nawet ani jednego, który dałoby się przeskoczyć, gdyby podjęto się próby wydobycia esencji tego materiału. "Call Me If You Get Lost" samo w sobie jest esencją Tylera, the Creatora, co automatycznie nadaje mu rangę pozycji obowiązkowej.
Columbia/2021