Gromadzić, świadczyć, zachowywać rzeczywistość - taki cel przyświecał aniołom Damielowi i Cassielowi, głównym bohaterom filmu Wima Wendersa noszącego identyczny tytuł. Wsłuchując się w "Minutę ciszy", "Bezdech" czy "Pogrzeb Kozy", można doszukać się zbieżnych intencji, chęci udokumentowania codzienności, ale podobnie jak czołowy przedstawiciel nowego kina niemieckiego, tak Koza i Więcek nie potrafią pohamować się przed nakładaniem na swoje obiektywy filtru ukazującego świat w artystycznym, wyostrzonym, nadającym prostym procesom metafizycznego charakteru odbiciu.
U Więcka objawiło się to przede wszystkim kontrastem wyraźnym przy porównaniu z jego dotychczasową działalnością. Można było się spodziewać, że obierając kurs kolizyjny na hip-hop, będzie liczył na symbiozę z zachowaniem równych proporcji, przypominającą Steve'a Lehmana i Sélébéyone albo Irreversible Entanglements, a tymczasem przy zderzeniu saksofon najwyraźniej wypadł przez okno i albo nie odzywa się w ogóle, albo w zgodzie z zasadą "mniej znaczy więcej" - w tle, bez awangardowego zacięcia, którym muzyk z Rybnika oczarowywał na albumie "Multi-tasking" sprzed dwóch lat.
Koza podobnej zasady absolutnie nie wyznaje, jego teksty gęsto usłane są słowami, wersy długie i nierzadko złożone z trzech lub więcej sylab (na przykład: Archaiczny alchemik uzdolniony do synkretycznych posunięć w "Bogu niemoty" albo egzystuję na obrzeżach scenariuszy, między krzewami didaskaliów i nagłością wzruszeń w "Deszczu w Buenos Aires"). Czasami można odnieść wrażenie, że najpierw spisał satysfakcjonujące od poetyckiej strony zdania, a później wymusiło to na nim gonitwę, której stawką jest zmieszczenie się w taktach odgrywanych przez kolegę z duetu. Niekiedy cierpi na tym czytelność zwrotek czy pojedynczych linijek, ale styl pisania Kozy jest na tyle niebezpośredni, że nawet gdyby artykułował każde zdanie z precyzją Tomasza Knapika, i tak można by zachodzić w głowę, o co mu właściwie chodzi. Rezultat bywa do przesady wyszukany (najlepszy przykład to linijka z alchemikiem albo rozmyty w ażurowej plamie łabądź truchleje nad zdaniem, które tak boimy się dopowiedzieć w "Deszczu w Buenos Aires"), ale nigdy nie uderza od niego poczucie wyższości czy pragnienie dowiedzenia swoich talentów, jakimi często straszył na przykład Piotr Rogucki. Do pewnego stopnia są to teksty pretensjonalne, ale jednocześnie zawsze szczere. Nie stanowią próby udowodnienia, że na coś studiowanie polonistyki albo filozofii może się jednak przydać. Są wymagające, ale nie wymagają zbyt wiele.
Najciekawsze na "Niebie nad Berlinem" jest niepełne dotarcie się jego autorów. To nie będzie jedna z tych romantycznych historii o dwóch osobach z odległych światów, które od pierwszego spotkania zaczęły przemawiać wspólnym językiem niczym - nawiązując do stolicy Niemiec - David Bowie i Iggy Pop. Każdy z nich tworzy po swojemu, Koza dość blisko tego, czym zajmował się wcześniej, Więcek tak daleko, jak tylko fantazja mu na to pozwoliła. Wydaje się, że nie ustalali kierunku podróży, może nawet nie wybrali się w nią jednym pojazdem, ale zawsze docierają na miejsce i gwarantują pasażerom, że nie będą się nudzić.
Warner Music/2021