Właśnie w tamtym momencie Pig Destroyer wydał pierwszy pełen album - "Prowler in the Yard", który szybko okazał się jednym z absolutnie najlepszych albumów w historii grindcore'u. Świeży, bardzo techniczny i przemyślany, a jednocześnie przerażająco mroczny i sadystyczny w muzyce i w tekstach (nie mam na myśli groteskowej brutalności charakterystycznej dla goregrindu). Album hipnotycznie odrzucający, fascynująco obleśny, z miejsca zachwycający bezwzględnością i przede wszystkim tekstami, których okrutny minimalizm zwieńcza całość. Jednocześnie wychodził z ram gatunku i wprowadził dużą dozę świeżości tam, gdzie wydawało się, że nie będzie już na nią miejsca.
Chociaż kolejne płyty Amerykanów w większości były niezłe, to nigdy później nie udało im się zbliżyć do poziomu wybitności debiutu. Mając jednak w głowie obraz "Prowler in the Yard" i słyszane od wielu osób historie o wyjątkowo wysokim poziomie koncertów zespołu z Virginii, nie czekałem długo, aby położyć ręce na świeżo wydanym albumie koncertowym, dodatkowo kuszącym cudowną okładką.
"Pornographers of Sound" zarejestrowano jeszcze przed pandemią, która zamknęła cały świat na cztery spusty. Na płytę składają się fragmenty dwóch koncertów zagranych dzień po dniu w październiku 2019 roku w nowojorskim Saint Vitus Bar. Dobrze, bo liczne i żywe odgłosy publiki dużo tej płycie dają, zwłaszcza w pojawiającym się gdzieś w drugiej połowie albumu intro - "Jennifer", które w oryginale jest sztywnym tekstem recytowanym przez syntezator mowy. Tutaj ów wstęp zyskuje na sile wyrazu, gdy po mechanicznej recytacji ostatnie zdanie (This is art) zostaje wykrzyczane przez dziesiątki gardeł gdzieś pod sceną.
Ani przez sekundę nie da się zapomnieć, że mamy do czynienia z albumem koncertowym i nie mam nawet na myśli ochoczych reakcji słuchaczy - to po prostu słychać. Świetna, dodająca ogromnej mocy produkcja w żaden sposób nie ingeruje w charakter zespołu. Całość faktycznie brzmi jak kapitalnie ukręcony koncert, ale nie trąci studyjnymi poprawkami. Ogromna precyzja muzyków robi wrażenie, a ledwie zauważalne dysonanse tu i ówdzie utwierdzają w przekonaniu, że nie był to pseudo-live składający się ze zręcznie posklejanych elementów.
Zmieniło to nieznacznie równowagę elementów składowych w muzyce Pig Destroyer - album ma dużo więcej energii (przywodzącej na myśl niektóre punkowe koncerty), eksploatowany do granic możliwości krzyk J.R. Heyesa brzmi jeszcze bardziej opętańczo, a jednocześnie gdzieś w tej całej intensywności niknie subtelnie przeszywający miks obrzydzenia i strachu, który zawsze krył się między wersami w muzyce Amerykanów.
Pojawia się mały paradoks - Pig Destroyer grający własne utwory na żywo chyba po raz pierwszy brzmi mniej jak... Pig Destroyer. Wszystkie charakterystyczne dla nich elementy są tutaj obecne, delikatnie jednak rozmywa się klimat, który stał u podstaw wyjątkowości zespołu. "Pornographers of Sound" to jednak kapitalna koncertówka, bez wątpienia jedna z lepszych, jakie ostatnimi laty wyszły w tym gatunku o nawet po utraceniu "tego wyjątkowego elementu" broni się znakomicie. Zwłaszcza że dobór setlisty jest po prostu doskonały - Amerykanie nie silą się na eksperymenty, wypuszczając pierwszy w dotychczasowym dorobku live. Wybrali dokładnie te utwory, których można byłoby się spodziewać. Nie pozostawiają przy tym wątpliwości, że są to kompozycje, w których czują się jak ryba w wodzie. Słuchając chociażby wykonania "Cheerleader Corpses", nie mam cienia wątpliwości, że pod sceną działo się prawdziwe piekło.
Załoga pod przewodnictwem Scotta Hulla po raz kolejny nie zawiodła. Zapis nowojorskiego występu dobitnie pokazuje niewyobrażalną siłę koncertów Pig Destroyer. W wykonaniu na żywo intensywność i dobitność Amerykanów ścina z nóg, a jednocześnie gdzieś w duchu cieszę się, że album ujrzał światło dzienne pod koniec pandemii, wraz z pojawiającymi się pierwszymi zapowiedziami koncertów, bo mało które wydawnictwo ostatnimi czasy przypomniało mi tak skutecznie, jak bardzo mi tego brakuje.
Relapse/2021