Obraz artykułu Perturbator - "Lustful Sacraments"

Perturbator - "Lustful Sacraments"

86%

James Kent wsłuchał się w beat dzisiejszego synthwave'u i rozpoznał w nim tętno konającego zjawiska. Zamiast odpowiedzieć echem, na piątym albumie wyrwał się ze szponów śmierci i obrał nowy kierunek, co nie mogło być zadaniem łatwym - w końcu Perturbator to jedna z pierwszych nazw, jakie przychodzą do głowy, kiedy myśli się o retro-elektronice osadzonej w brzmieniu lat 80.

Zmiany nie są drastyczne (duch końcówki ubiegłego stulecia nadal jest wyraźnie wyczuwalny), ale są znaczące, a najistotniejsza dotyczy nie tyle tułaczki po innych gatunkach z syntezatorem u boku, co zróżnicowania zawartości albumu.

 

Przebojowości i intensywności Kentowi nigdy nie można było odmówić, ale trudno nie odnieść wrażenia, że wcześniej korzystał z bardzo skromnego zestawu narzędzi - dwóch trybów tempa, jednego breakdownu, zbliżonej konstrukcji refrenów. Pojedyncze utwory zawsze brzmiały świetnie, niemniej przesłuchanie całego albumu i przede wszystkim uczestniczenie w całym koncercie potrafiło zmęczyć monotonnością. O "Lustful Sacraments" nie można tego napisać, to materiał wielu odcieni, choć wyłącznie ponurych barw.

 

Pełniące rolę intra "Reaching Xanadu" nie zdradza czyhających za jego ostatnim, długo wybrzmiewającym dźwiękiem zmian, ale wystarczy kilka wywołujących chłód pociągnięć za struny gitary elektrycznej i jeszcze więcej szarpnięć za strony bulgoczącego w najprostszy z możliwych, za to wyrazisty sposób basu w utworze tytułowym, by w duszach zaczął nam nucić Robert Smith. Głos Kenta nie ma jednak porównywalnie dominującego charakteru, wybrzmiewa na drugim planie pod postacią przesterowanej melorecytacji, a na front raz po raz wysuwają się syntetyczne brzmienia wydobywane z kontrolerów Akai. Co ciekawe, aż do przesady patetyczny, lecz nienaiwny finał chwilowo przywołuje odrobinę odmienną aurę od tej, do której Perturbator zdążył nas przyzwyczaić - jest w niej wyraźnie więcej optymizmu.

 

Naleciałości z pogranicza post-punka i gotyckiego rocka powracają przez całe czterdzieści siedem minut. Niekiedy mają bardziej surowe oblicze przypominające na przykład Siouxsie and the Banshees; kiedy indziej romantyczne, grawitujące ku The Mission; a w jeszcze innych momentach da się w nich wyczuć grobową atmosferę charakterystyczną dla muzyki Bauhaus. Za każdym jednak razem ujednolicenie skojarzenia zostaje uniemożliwione przez synthwave'owe dygresje i wtrącenia (aczkolwiek zdarzają się również kawałki bliższe wcześniejszym albumom francuskiego producenta, na przykład singlowe "Death of the Soul"), dzięki czemu nie ma tutaj dwóch takich samych utworów.

 

Nie da się jednoznacznie uznać, czy takie podejście do niszowego, choć cieszącego się oddanym gronem fanów i fanek, gatunku oznacza poszerzenie jego granic, czy wyjście poza nie i rezygnację z członkostwa w "klubie". Faktycznie natomiast najciekawsze wydawnictwa ostatnich lat, które w jakimkolwiek stopniu można pod kategorię synthwave podciągnąć tworzone są przez "pograniczników", ludzi szukających poza schematem. W tym przypadku bardzo zresztą prostym i niewdzięcznym schematem, bo o ile słuchanie wtórnego black metalu albo free jazzu może mimo wszystko być wartościowym doświadczeniem, o tyle zachowawczy synthewave zawsze nudzi (część polskich muzyków wyczuła to już kilka lat temu, między innymi Doctor Visor, Nightrun87Favorit89). Jakkolwiek by więc nazwać obecną muzykę Perturbatora, jest przede wszystkim jego najodważniejszym dziełem, wolnym od ograniczeń i spełniania oczekiwań, a w dodatku przy tak licznych zmianach, wciąż obdarzonym chłodną, tajemniczą aurą i błyskawicznie wpadającymi w ucho refrenami.


Blood Music/2021



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce