Zamiast poszukiwać dalej, kulą się we własnej norze i zatykają uszy, byleby tylko nie opuścić bezpiecznego zaułka. Jest to całkiem popularna praktyka w ramach metalu progresywnego, a jego reprezentanci z duńskiej Voli padli jej ofiarą, choć wcześniej było tak pięknie. Sukces świetnego "Applause of a Distant Crowd" nie zmobilizował zespołu do pójścia na całość, co czyni ich nowy album najwyżej niezłym.
"Witness" to rzecz miałka i bezpieczna. Nie wpadnie do głowy, bo jest ułożona z przewidywalnych i oczywistych elementów. Mam wrażenie, że przy tworzeniu swojego najnowszego dzieła, zespół za wszelką cenę zapragnął relegować wszystkie elementy, które decydowały o jej unikalności. Wszystko po to, by wtopić się w tłum, razem z resztą nudnego świata prog metalu. Wiele o zawartości krążka mówi samo brzmienie - to aspekt często drugoplanowy, niekoniecznie czyniący materiał dobrym lub złym, ale w tym przypadku świetnie pasuje do układanki. Nie ma tutaj tego lekko niedoskonałego dryfu i oniryzmu znanego z o trzy lata starszej poprzedniczki. To jedynie metalowa superprodukcja opatrzona elementami tak nieznośnie idealnymi, jak u tych przypadkowych zespołów wtrącających się jako reklamy przy youtube'owych filmikach. Wszystko na tegorocznym albumie Voli stoi pod znakiem sterylności i niczego więcej.
Podobnie sprawa prezentuje się z najważniejszym elementem tego krążka, czyli piosenkami. Możecie zapomnieć o wycieczkach ze świata djentowych tąpnieć do shoegaze'u, lekkości popu i wręcz indierockowych struktur. W zamian dostaniecie numery ułożone według klucza. Technicznie zrealizowane na bardzo wysokim poziomie, ale problem w tym, że od muzyków o takich umiejętnościach oczekuję wyobraźni, którą przecież dysponują, a nie jedynie świetnego obejścia z własnym instrumentem.
Chwilowe przebłyski takowej występują tutaj zresztą. Jako pierwszy typ wybija się singlowy "24 Light-Years" ze świetnie poprowadzoną dramaturgią i stopniowym wzrostem napięcia, które ostatecznie eksploduje w refrenie tak filmowym, że aż zapierającym dech w piersiach. Bardzo dobrze wypada również "Freak" z tym swoim odprężającym nastrojem. Niestety pozytywy szybko się kończą, cała reszta krążka to kawałki oparte na djentowej zwrotce i ładnym refrenie, a ich przeciętność razi. Objawia się to zwłaszcza w "These Black Claws", chyba najbardziej niedorzecznym z całego zestawu. Nagranie utworu progresywnego z raperem (duetem Shahmen) samo w sobie miało potencjał na coś intrygującego, ale potencjał wykreowania czegoś ciekawego zastąpiono sztampą. Bo jak tu inaczej określić piosenkę, która w zwrotce jest wyjątkowo nudnym hip-hopem, a w refrenie jeszcze nudniejszym prog metalem? Może zespół znalazł ją w otchłani stocka, licząc, że nikt tego nie zauważy?
Pamiętacie scenę z "American Psycho", w której Patrick Bateman mówi swojej dziewczynie, że nie rzuci znienawidzonej pracy, ponieważ chce dopasować się do otoczenia? Brzmi smutno i takie samo wrażenie odniosłem po kilkukrotnym przesłuchaniu "Witness" - gdzieś umknęła filozofia leaders not followers, została tylko zwyczajność. Zupełnie jak przy korporacyjnej szychcie od dziewiątej do siedemnastej.
Mascot Label Group/2021