Na szóstym solowym albumie Annie Clark zmontowała rzeczywistość na nowo. Jedno cięcie wykonała mniej więcej w połowie lat 70., drugie 14 maja 2021 roku, w dniu premiery "Daddy's Home", a w nowej chronologii - powstałej po połączeniu tych dwóch półprostych - nie sposób natrafić na niedopowiedzenia albo trudne do wyjaśnienia przeskoki. Płynne przejście pokazuje, jak mogłaby się rozwijać muzyka, gdyby zamiast przeprowadzanej co kilka lat rewolucji, stopniowo ewoluowała.
Usytuowanie Clark w roli montażystki, a nie zainspirowanej przeszłością, składającej hołd i stosującej szereg nawiązań scenarzystki ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia stojących za nią intencji. "Daddy's Home" nie przypomina wówczas jednego z tych wydawnictw, które celebrują muzykę sprzed kilku dekad, gdzie ograne patenty i wysłużone schematy dostają drugie życie, a granie na instrumencie jest dla twórcy/twórczyni tak samo ważne, jak puszczanie oka w kierunku publiczności.
Najnowsze wcielenie St. Vincent pokazuje raczej, jak mogłyby przeobrażać się soul spod znaku "What's Going On" Marvina Gaye'a ("The Melting of the Sun"); progresywny rock/pop z jednej strony kojarzący się z monumentalnymi kompozycjami Pink Floyd, z drugiej ugrzeczniony do poziomu "Surf's Up" The Beach Boys ("Live in the Dream") albo elektroniczny funk przypominający najwcześniejsze albumy Prince'a ("Pay Your Way in Pain"), gdyby nowa moda (punk rock) nie zastosowała podobnego zabiegu montażowego i nie wycięła wszystkiego, co ją poprzedzało aż do rock'n'rolla.
Kompozycje Clark są gęste, obudowane wieloma warstwami dźwięków o tak nietypowym pochodzeniu, jak elektryczny sitar, gitara hawajska, melotron, wibrafon, klawikord czy pianino Wurlitzer obdarzone przedziwnym, futurystycznym brzmieniem, ale na żadnym z tych instrumentów nie zostaje odegrana fantazyjna solówka - służą dodawaniu smaczków z odległego planu. Clark i Jacka Antonoffa (producent także Taylor Swift, Lany Del Rey czy Lorde) cechuje podejście charakterystyczne dla doświadczonych jazzmanów - grać mniej, kiedy potrafi się zagrać znacznie więcej.
Bardzo dużo oferują z kolei wyjątkowo osobiste, konfesyjne teksty, a nawet tytuł, który należy rozumieć dosłownie - ojciec Clark spędził dekadę w więzieniu w związku z przeprowadzeniem różnego rodzaju manipulacji rynkowych. W utworze tytułowym córka określa go mianem więzień 502 i zestawia zmiany, jakie niemal w tym samym czasie zaszły w ich życiach - kiedy on trafił za kratki, ona zaczęła trafiać na okładki magazynów muzycznych. Wspominała nawet w wywiadach, jak niedorzeczne i niemal surrealistyczne były jej odwiedziny, kiedy przed rozmową z ojcem, rozdawała autografy innym więźniom i ich rodzinom. Pomieszanie smutku z absurdem i dziwnym poczuciem humoru utrzymuje się zresztą na całej długości albumu. Jest osobisty i melancholijny, ale nie banalny i przewidywalny.
St. Vincent ma na koncie album z Davidem Byrnem; śpiewała podczas prawie-reaktywacji Nirvany z zespołem złożonym z Dave'a Grohla, Krista Novoselica i Pata Smeara; współpracowała z Duą Lipą, Sufjanem Stevensem czy Beckiem; a na japońskim wydaniu "Daddy's Home" znalazła się nowa wersja "New York" z albumu "Masseduction" z 2017 roku, gdzie gościnnie zagrał Yoshiki, muzyk X Japan, czyli protoplastów japońskiego rocka... To wyjątkowy dorobek wyjątkowej artystki o nieprzeciętnie szerokich horyzontach, czego nowy album jest naturalną konsekwencją. Nie każdy, kto czternaście lat temu - przy debiutanckim "Marry Me" - wyruszył w tę podróż będzie w stanie ją kontynuować (tak znaczące przemiany często wzbudzają w odbiorcach przywiązanych do brzmienia któregoś z przeszłych albumów poczucie zdrady), ale przy odpowiednim poziomie otwartości "Daddy's Home" musi okazać się uzależnieniem, do którego będzie chciało się powracać latami.
Loma Vista/2021